czwartek, 25 grudnia 2014

Wspomnienia Konrada Janeczka z Wojnowa.

Publikuję wspomnienia Pana Konrada Janeczka, byłego mieszkańca Wojnowa.

Urodziłem się w Wojnowie [koło Kargowej, na terenie przedwojennych Niemiec] 25 lipca 1922 r. Przed wojną ukończyłem kurs szybowcowy na lądowisku koło Kargowej i do końca 1941 r. pracowałem w fabryce materiałów wybuchowych w Nowogrodzie. W listopadzie 1941 r. zostałem powołany do wojska i po szkoleniu rekruckim we Frankfurcie nad Odrą i Alzacji trafiłem do szkoły mechaników lotniczych Luftwaffe na lotnisku koło Monachium. W okresie kwiecień-czerwiec 1942 r. uczyliśmy się tam obsługi silników do He 111, Ju 88 i Ju 87. Następnie w sierpniu-wrześniu 1942 r. ukończyłem szkołę zimowej obsługi agregatów i silników lotniczych (Wintersondergeräte-AusbiIdung) w Hagen.

We wrześniu 1942 r. po trzytygodniowej podróży kolejowej znalazłem się z moją kompanią w Zaporożu w Rosji. Tam przejęliśmy fabrykę silników, w której prowadziliśmy remonty agregatów samolotowych. W początkach zimy pododdział wyodrębniony z naszej kompanii, a z nim i mnie przeniesiono na lotnisko Maikop-Armawir na Kaukazie. Na lotnisku prowadziliśmy obsługę naziemną pułków bombowych i transportowych latających na Ju 52, Ju 88 i Ju 87. Następnie transportem kołowym przeniesiono nas do Odessy, gdzie zabezpieczaliśmy stronę techniczną mostu powietrznego z Odessy do miejscowości Tschirsskaja z zaopatrzeniem dla okrążonych pod Stalingradem. Pracę zaczynaliśmy około trzeciej rano, by w trzydziestostopniowym mrozie uruchomić silniki Ju 52. Przeciążone samoloty startowały z wyposażeniem dla okrążonych, by powrócić z rannymi na pokładzie. Z trzydziestu startujących powracało dwadzieścia pięć maszyn albo i mniej. Bywało, że zestrzeleni piloci powracali po jakimś czasie ze strasznymi odmrożeniami. Pamiętam dokładnie katastrofę He 323 "Gigant", który w chwilę po starcie z odesskiego lotniska spadł w wyniku przeciągnięcia grzebiąc 75 żołnierzy. Te heroiczne wysiłki dobrze relacjonuje książka "Einsatzen der Luftwaffe in Stalingrad".

Na początku 1943 r. sowiecki zagon pancerny zajął nasze lotnisko w Tschirsskaja, skąd ewakuowałem się jednym z ostatnich samolotów. Po tych przejściach skierowano mnie do Hariampola, gdzie obsługiwaliśmy pułk Ju 88. To były moje ulubione samoloty, wyjątkowo wdzięczne dla mechaników. We wrześniu 1943 r. znalazłem się w Sewastopolu na Krymie, skąd drogą lotniczą w listopadzie ewakuowaliśmy całą naszą bazę do Odessy. W Odessie spędziliśmy zimę i obsługiwaliśmy pułki transportowe latające na Me 323 i Ju 52, które zaopatrywały naszą armię na Krymie. Wiosną 1944 r. znów ewakuacja drogą lotniczą, przez Rumunię do Kielc. Tu w warsztatach starej cegielni remontowaliśmy silniki i tu przyszło mi przeżyć atak polskich partyzantów. Na przełomie lipca i sierpnia ponownie znalazłem się w Rumunii. W okolicach miasta Czerniowce przygotowywaliśmy lotnisko polowe dla słynnego pułku Ju 87 dowodzonego przez Hansa Rudela. Do przylotu słynnego pilota na nasze lotnisko jednak nie doszło. Po dwóch tygodniach naszych przygotowań, Rumuni przeszli na stronę aliantów i zniszczyli w nocnym nalocie nasze lotnisko i stojące na nim nowe Ju 87. W tej sytuacji dowódca naszej kompanii por. Weigt zarządził indywidualną ewakuację przez Karpaty do Budapesztu, gdzie znalazłem się we wrześniu 1944 r. Tam skierowano mnie do pracy w magazynie części zamiennych w Budafok. W listopadzie Rosjanie podeszli pod miasto. Wszyscy otrzymali stare francuskie karabiny i przystąpiliśmy do obrony Budapesztu.

W styczniu 1945 r. zostałem poważnie ranny i wylądowałem w podziemnym szpitalu w budapeszteńskich katakumbach. Dowództwo zdążyło mi jeszcze wręczyć Żelazny Krzyż II klasy, po czym zarządzono odwrót z pozostawieniem rannych. I tu Obergefreiter Konrad Janeczek trafia do sowieckiej niewoli. Potem jeszcze pieszy marsz pod jugosłowiańską granicę i amputacja pozbawionej fachowej opieki, rannej ręki. W październiku wraz z najsłabszymi jeńcami zostałem zwolniony i kombinowanym transportem, pociągiem i pieszo, kilkakrotnie zawracany, w marcu 1946 r. powróciłem do Wojnowa. Po wojnie pracowałem w Zastalu i PKS w Zielonej Górze. W roku 1964 wyjechałem do Niemiec i mieszkam obecnie w okolicach Karlsruhe.

Konrad Janeczek


(Źródła:

relacja ustna z sierpnia 1994 r. spisana i udostępniona dzięki uprzejmości Pana Marka Toporowicza)

niedziela, 14 grudnia 2014

Lubuscy blogerzy łączcie się!

Pani Jolanta Paczkowska podjęła słuszną inicjatywę konsolidacji ( może to zbyt wielkie słowo) blogerów piszących o Ziemi Lubuskiej. Popieram ten pomysł jak najbardziej. Od dawna uważałem, że dobrze byłoby stworzyć coś w rodzaju wspólnej platformy czy nawet portalu skupiającego najbardziej wartościowe blogi i strony internetowe o naszym regionie.
Jak wiecie, skupiłem się na prezentacji dorobku głównie historycznego dwóch bliskich sobie gmin, czyli Kargowej i Trzebiechowa. Chwała tym wszystkim, którzy piszą o swych Małych Ojczyznach. Robią to przecież sami z siebie, nikt nie kazał im tego robić. Tak jest i w moim przypadku- robię to, bo chcę...
Jeżeli macie ochotę poczytać o wszystkim co ciekawe na temat naszego regionu w skondensowanej pigułce, polecam jeden z blogów pani Joli- http://jolantapaczkowska.blogspot.com/

poniedziałek, 6 października 2014

Ciekawe wspomnienia...

Trafiła mi się nie lada gratka! Od Andrzeja z Brodów otrzymałem tekst wspomnień pana Piotra Kulińskiego, który w czasie okupacji przebywał też w Smolnie Wielkim i okolicach. Wspomnienia spisał Adam Maziarz.

"Dziewiątego maja 2014 roku – piątkowe popołudnie. Razem z kolegą Robertem umówiłem się na wizytę w Szklarce Radnickiej, gdzie mieliśmy porozmawiać z Panem Piotrem Kulińskim o czasach wojny.
Trochę spóźnieni docieramy na miejsce. Po krótkiej rozmowie z synową, udajemy się na pobliską działkę, gdzie znajdujemy Pana Piotra. Zaproszeni, siadamy w altanie w której panuje lekki półmrok. Gospodarz zapala papierosa z którego snujący się dym stwarza specyficzną atmosferę i nadaje spotkaniu stosownego nastroju. Zaczyna opowiadać o swoim życiu.
Nazywam się Piotr Kuliński i urodziłem się w 1928 roku w miejscowości Koło, kolonia Leśnica w dzisiejszym województwie wielkopolskim. Mieliśmy bardzo małe gospodarstwo. Może było tego morga albo dwie – nie pamiętam dokładnie. Miałem starszego brata, którego zaraz po wkroczeniu Niemców w 1939 roku wywieźli na roboty do Rzeszy i młodszą siostrę (1933) oraz drugiego młodszego brata (1935). Matka zmarła prawdopodobnie przy ostatnim porodzie lub zaraz po – nie pamiętam tego zbyt dokładnie, a później nie miałem kogo się zapytać, bo ojciec zginął w 1938 roku.
Ojciec po śmierci matki ożenił się drugi raz i nie miał już więcej dzieci. Ogólnie żyliśmy biednie, ale jakoś udawało nam się przetrwać. Mieliśmy macochę, która opiekowała się nami najlepiej jak umiała, a najgorsze czasy miały dla nas dopiero nadejść. Jak już wcześniej wspomniałem nie mieliśmy dużo ziemi i żeby utrzymać rodzinę ojciec najmował się do różnych prac. Pożyczał także konie do obrobienia swojej ziemi i chodził często na odrobek.
Któregoś letniego dnia w 1938 roku ojciec z sąsiadem Stasiakiem, od którego pożyczał konie, pojechali na łąkę przywieźć siano. Naładowali wóz i chcieli całość przyciągnąć pawązem. Ten pawąz musiał być już stary, bo się złamał. Ojciec poszedł wtedy wyciąć jakąś suszkę do pobliskiego lasu, żeby zrobić z niej nowy pawąz. Kiedy schylony ścinał siekierą drzewo, w tym momencie nadjechał leśniczy. Ojciec zorientował się, że złapano go na gorącym uczynku i zaczął uciekać. Leśniczy nie zastanawiał się wiele, tylko sięgnął po strzelbę i zastrzelił ojca.
Po tym zdarzeniu macocha założyła sprawę w sądzie przeciwko leśniczemu, ale przed wojną w sądzie wygrywał ten kto miał pieniądze. Leśniczy je miał, wynajął adwokata i wygrał sprawę. Macocha próbowała się odwołać od niekorzystnego wyroku, ale nic to nie pomogło. W sumie były trzy rozprawy i nie dostaliśmy ani grosza, a leśniczy nie dostał żadnej kary. Po rozprawie leśniczy śmiał się z nas. Nie miał dla nas żadnego współczucia. Mógł przecież mieć jakiś ludzki odruch i dla nas sierot chociaż kubik drzewa dać na zimę, bo wiedział, że u nas bieda aż piszczy. Co się stało, to się nie odstanie – ojcu już życia nic nie przywróci, ale gdyby chciał, mógł pomóc w jakikolwiek sposób. Po wojnie leśniczego jednak spotkała sprawiedliwość.
Od śmierci ojca musiałem tułać się po różnych służbach, żeby zarobić na jedzenie. Rozpoczęła się wtedy dla nas straszna bieda. Powinienem już w 1937 roku iść do szkoły ale nie poszedłem. Nie było pieniędzy na ubrania, a co dopiero na książki. Do tego musiałem pomagać w domu. W 1939 roku macocha bała się, że zapłaci karę za nie posyłanie mnie do szkoły i 1 września w końcu do niej poszedłem. Jak się okazało, tylko na jeden dzień.
1 września1939 roku to był tragiczny dzień. Niemcy zbombardowali naszą kolonię i zniszczyli nasz dom, a później wysiedlili nas do kolonii Powiercie.
Natomiast z mojego pierwszego dnia w szkole pamiętam jak Niemcy wjechali do Koła na dwóch motorach. Podjechali pod szkołę i weszli do środka. Pytali się nauczycieli kto im pozwolił szkołę otworzyć? A nauczyciele tłumaczyli, że wakacje się skończyły i czas szkołę zacząć. Po tym załadowali nauczycieli na ciężarówkę i zawieźli do lasu w miejscowości Chełmno pod Kołem. Kazali wykopać im doły i tam ich zabili. Za dwa dni rodzice dzieci i rodziny tych nauczycieli wykopali w nocy ich ciała i pochowali na cmentarzu.
Pod okupacją niemiecką nie było szkoły.
Pod koniec 1939 roku Hitler do Wielkopolski zaczął sprowadzać Niemców z Wołynia, którzy przebywali tam od czasów pierwszej wojny światowej. Również do Koła przyjechali stamtąd Niemcy. Jedna taka niemiecka rodzina przyjęła mnie na służbę. Rodzina ta dostała dwa sąsiadujące ze sobą gospodarstwa w wiosce Skobielice pod Kołem, które przed wojną obrabiało dwóch braci. Zostali oni siłą wyrzuceni ze swoich domów i wprowadzili się tam Niemcy. Oba gospodarstwa dzielił płot, który został rozebrany. Większy dom zajęli Niemcy, a w mniejszym mieszkała służba. Razem ze mną na służbie był 22-letni Mietek Kos i 23 lub 24-letnia dziewczyna – niestety imienia nie potrafię sobie przypomnieć, ale wiem, że miała nieślubne dziecko z chłopakiem, którego zaraz wywieźli na roboty do Rzeszy i musiała sama wychowywać to dziecko. Mietek strasznie bał się wyjazdu do Rzeszy na roboty i dobrowolnie najął się do pracy w Skobielicach. Później dołączył do nas też mój młodszy brat, który przejął po mnie obowiązki pasienia krów.
Niemiecka rodzina składała się z Bauera, jego żony i ich czworga dzieci, które w 1945 roku miały 11, 6 i 5 lat oraz malutkiego 2-3 miesięcznego niemowlaka. Razem z Bauerem przyjechali też jego rodzice. Ojciec Bauera był schorowany i chodził o kulach. Był też zagorzałym nazistą. Matka Bauera była natomiast miłą i życzliwą kobietą, która gotowała nam jedzenie i przynosiła do naszego domu.
Na służbie u Bauera byłem 5 lat, aż do lutego 1945 roku. Nauczyłem się przez ten czas języka niemieckiego, rosyjskiego i ukraińskiego, bo Bauer i jego rodzina na Wołyniu nauczyli się tych języków. Znali też polski, ponieważ przed wojną Wołyń należał do Polski. Znajomość tych języków bardzo mi się przydała w 1945 roku. Bauerowi też było lepiej na koniec wojny znając polski. Rosyjskiego nauczył mnie ojciec Bauera. Chodził o lasce i wołał zawsze do mnie Pacan, która jest godzina, a ja odpowiadałem, że nie wyznaju i on już zły na mnie krzyczał to popędzaj! Często podpadałem ojcu Bauera, który rzucał za mną swoją laską. Ja byłem młody i zwinny, to nigdy mnie nie trafił i na złość mu tą laskę odrzucałem jeszcze dalej.

Bauer w Skobielicach prowadził duże gospodarstwo, miał 3 konie, kilkanaście krów, świnie i drób. Od początku wojny był całkowicie pewny  zwycięstwa Hitlera i inwestował w swoją gospodarkę. Miedzy innymi kupił bardzo nowoczesną na tamte czasy maszynę do młócenia, która nie gniotła słomy. To był wtedy prawdziwy hit aby przed wojną mieć taką maszynę. Założył 2-hektarowy sad. Muszę się jeszcze na starość przejechać do tego sadu i spróbować chociaż jednego jabłka. Dzisiaj dziwię niezmiernie, się skąd u tego Niemca była taka pewność w zwycięstwo III Rzeszy.
Niedaleko gospodarstwa w Skobielicach gdzie pracowałem był las należący do Chełmna, w którym Niemcy rozstrzelali nauczycieli z Koła. W czasie wojny co drugi dzień Niemcy przywozili tam transporty Żydów, którym kazali się rozbierać, a później  tam ich zabijali i palili. Czasami do tego lasu Niemcy zapędzali Żydów po drzewo. Widziałem wtedy, że mają ogolone głowy i poprzybijane pieczątki na głowach. Zapytałem się mojego Bauera czemu oni tak wyglądają, a on odpowiedział Nie interesuj się tym, bo Tobie ogolą głowę i pieczątkę przybiją.
Napoczątku służby u Bauera nie miałem się źle. Głównie pasłem krowy i pomagałem w lekkich pracach. Wehrmacht wygrywał na wszystkich frontach więc i nastroje u Niemców też były dobre. Jednak gdy Niemcy zaczęli przegrywać i widmo klęski stało się realne, sytuacja także u mojego Bauera się pogorszyła. Powołano go do wojska, a ja musiałem zacząć pomagać we wszystkich pracach gospodarskich jak dorosły mężczyzna.
Bauera wzięli do Züllichau (Sulechów) ale nie jako poborowego tylko bardziej rezerwistę i podczas jednego z bombardowań został ranny. Wywieźli go do szpitala w Berlinie. Bauerka jeździła do Berlina odwiedzać go w szpitalu. Gdy wracała to opowiadała jaki straszny głód tam panuje. Za zegarek można było dostać kawałek chleba albo mięsa. Później, już dokładnie nie pamiętam kiedy, dwóch żołnierzy przywiozło Bauera ze szpitala do domu na tzw. domową kurację. Bauerka kazała zabić gęś i koguta, które dała tym wojskowym. Młodzi żołnierze bardzo jej za to dziękowali.
Na przełomie lata i jesieni 1944 roku gdy Rosjanie byli pod Warszawą, to w lasku koło Chełmna niemieccy żandarmi wysadzili piece krematoryjne, żeby zatrzeć ślady zbrodni na Żydach i spędzili tam bardzo dużo dzieci – sierot z Warszawy, których rodzice zginęli w powstaniu i ogłosili, że sprzedają dzieci. Te skur… chciały po prostu zarobić. Ludzie kupowali dzieci, bo bali się, że je pozabijają. Moja macocha też kupiła dwoje, chociaż bieda była straszna. Żandarmi powiedzieli, że oddadzą dzieci dopiero jak wszystkie sprzedadzą, żeby nie tęskniły, a te gnoje pieniądze wzięli i dzieci pozabijali. Nie mogli ich spalić, bo piece były wysadzone to  pochowali je w masowych grobach.
Kiedy Rosjanie weszli do Koła to spędzili Niemców którzy nie zdążyli uciec i kazali im wykopywać ciała oraz zbijać trumny. Wtedy przyjechał jakiś oficer i zaczął opieprzać tych co pilnowali Niemców, gdzie mają rękawice. A jeden z Ruskich odpowiedział to są Niemcy i mogą kopać gołymi rękami. A oficer na to my jesteśmy Polakami i nie będziemy robić tak jak Niemcy. I gdzieś załatwili rękawice dla Niemców.
Za 5 lat służby na gospodarstwie i pomoc w ucieczce przed frontem Bauer kupił mi tylko jedne sapogi (buty). A tak pracowałem tylko za jedzenie.
W styczniu 1945 roku nastroje wśród Niemców były bardzo złe. Wiedzieli, że wojnę przegrają i bardzo bali się nadciągających Sowietów.
Pamiętam, że któregoś dnia, gdy front był już blisko Koła i Niemcy szykowali się do ucieczki, Bauer dostał list zawiadamiający o zakończeniu jego rekonwalescencji w domu i musi się stawić w wyznaczonej jednostce. Kazał Mietkowi dowiedzieć się jak jeżdżą pociągi, bo stacja była odległa o 3 kilometry od gospodarstwa. Mietek zapytał się go po co ci teraz pociąg? A Bauer na to do jednostki muszę się stawić. Mietek rzucił przed nim czapką i powiedział chłopie czyś ty głupi, przecież Hitlera już nie uratujesz.
Jeszcze tego samego dnia Bauer przyszedł do nas do służby i powiedział jest rozkaz, że wszyscy mają uciekać. Żadnego rozkazu nie było tylko dwóch żołnierzy zastukało w okno i powiedzieli fahren nach Deutschland. Russen komm hier.
Zapakowaliśmy na wóz najcenniejszy dobytek i rodzinę Bauera. Mietek Kos i służąca zapytali się po tym czy oni też mają uciekać. A Bauer na to rozkaz był że wszyscy. Jednak Mietek i służąca uciekli już w pierwszą noc. Mnie nic nie powiedzieli i uciekli sami. Rano ruszyliśmy w dalszą drogę.
Bauer miał 3 konie i jak jechaliśmy to dwa ciągnęły, a trzeci szedł z tyłu i odpoczywał. Pamiętam też pewną groźną sytuację, gdy byliśmy już na dawnej polskiej granicy. Całą noc jechał Bauer, a ja spałem. Rano Bauer mnie obudził żebym chwilę przeszedł się przy wozie i rozbudził, a później go zmienił; a on się wtedy zdrzemnie. Jechaliśmy taką wąską drogą, a z tyłu nagle jedzie ciężarówka i trąbi. Bauer nie zdążył zjechać jak ta ciężarówka zahaczyła o nasz wóz. Dobrze, że nie siedziałem na tym wozie, bo po zderzeniu z ciężarówką przypominał bocianie gniazdo. Żona Bauera z dziećmi i stary Niemiec pospadali na ziemie. Matka Bauera zmarła w drodze dzień wcześniej i wieźliśmy jej zwłoki. Pochowaliśmy ją później w Sulechowie. Nawet nie pochowaliśmy tylko położyliśmy z innymi trupami na ulicy. Jeszcze ja musiałem pomagać i nieść ją za nogi.
W czasie uderzenia auta w wóz to szarpnęło koniem z tyłu tak mocno, że upadł i uderzył głową o bruk. Padł nieprzytomny. Wszyscy zresztą myśleliśmy, że nie żyje. To był piękny duży czarny koń. Nazwaliśmy go Gross – po polsku Duży. Próbowaliśmy go podnieść ale nie chciał wstać. Z ciężarówki wyskoczyli Niemcy i kazali szybko zepchnąć wóz, żeby nie tarasował drogi. Nagle koń zaczął przewracać oczami. W tym czasie oficer z ciężarówki wyciągnął pistolet i krzyknął alles raus – wszyscy odejść. I co mi się wtedy stało to do dzisiaj nie wiem. Gdy ten oficer wyciągnął pistolet, to ja podleciałem i złapałem konia za głowę i klepię go wstań Duży, wstań Duży. Wtedy koń wstał na nogi i poderwał mnie do góry. Oficer schował pistolet, podszedł do mnie i poklepał gut Junge – dobry chłopak. Ściągnął swoje skórzane rękawiczki i mi je dał mówiąc Bitte!
Po tym zdarzeniu Bauer powiedział do mnie chodź Pioter musimy zepchnąć ten wóz do miejscowości, a najbliższe domy były 100 metrów od nas. Jednak naszego wozu nie dało się już pchać. Poszliśmy do miejscowości po jakiś inny wóz. Przyciągnęliśmy go i się przepakowaliśmy.
Gdy byliśmy na terenie Niemiec spróbowałem uciec jak Mietek Kos i służąca. Wieczorem obrządziłem konie, a Niemiec poszedł z rodziną spać do mieszkania. Uciekłem. Doszedłem do mostu na Obrze, a tam niemieccy żołnierze pilnują mostu i wołają zurück – wracać. Wróciłem do Bauera i nie uciekałem więcej. Do tego Bauer mnie jeszcze postraszył Pioter ty nie uciekaj, bo Niemcy są nerwowi i mogą Cię zabić. Trzeba było wtedy mądrze uciekać a nie tak jak ja bez żadnego przygotowania.
Następnego dnia dotarliśmy do Gross Schmoellen – Smolno Wielkie, gdzie skończyliśmy ucieczkę i zapytałem Bauera to nie jedziemy dalej? A on Pioter już nie ma gdzie uciekać – tu są już Niemcy. Zakwaterowaliśmy się u Niemki, która mieszkała sama. Ja dostałem swój własny pokój.

Po kilku dniach do Smolna wkroczyli Rosjanie i Polacy. Byłem wtedy już wśród „swoich” ,chociaż ten okres był nadal bardzo niebezpieczny. Odszedłem od Bauera i zacząłem pomagać rosyjskim żołnierzom. Bauer natomiast dzięki temu, że znał język polski przyszył sobie na ubraniu biało-czerwoną szmatkę i udawał Polaka. W Smolnie był duży majątek, do którego chodził pracować. Wtedy nasze drogi się rozeszły. Wiem, że przeżył resztę wojny i wyjechał w głąb Niemiec, ale później nie miałem żadnego kontaktu z nim, ani jego dziećmi.
A ja jak wcześniej wspomniałem zacząłem pomagać Ruskom, którzy odbudowywali most na Obrze. Niemcy przy wycofywani się  wysadzili most kolejowy i zerwali około dwóch kilometrów torów. Moja pomoc polegała na tym, że końmi woziłem materiały do odbudowy tego mostu. Czasami jechałem z Ruskimi do Sulechowa po prowiant, dostawałem konie i jeździłem z nimi. Woziłem oficerów do innych miejscowości, gdzie mieli jakieś narady albo zwykłe popijawy. Robiłem też za tłumacza, bo znałem niemiecki i rosyjski. I tak jeździłem z tymi Ruskimi.
Do Smolna przyjeżdżali też Ruscy z innych miejscowości po owies. Brali mnie i pytali znajesz po germańsku?. A ja odpowiadałem ot niemnożko znajet to ot haraszo pojdziom i chodziłem z Ruskimi jako tłumacz i mówiłem Niemcom, że Ruscy gross Hafer tzn. dużo owsa potrzebują, bo fahren nach Berlin. A ci starzy zapatrzeni w Hitlera Niemcy odpowiadali Nein nach Berlin, dort deutsches Soldate - na Berlin nie, bo tam są niemieccy żołnierze. A ja do nich ze śmiechem deutschen Soldaten sehen Russen Hande hoch –     niemieccy żołnierze jak widzą Rosjan, to zaraz dźwigają ręce do góry. Pamiętam jedną sytuację jak Rosjanie wynosili Hafer od dużego bambra ze spichrza, który był dosyć wysoko. Ja siedziałem i rozmawiałem z Niemcami. A tu nagle drugi wóz z dwoma Ruskimi przyjechał. W spichrzu na górze na sznurze wisiał tytoń. „Moi Ruscy” nie wiedzieli co to jest, a ci drudzy co przyjechali zaraz się kapnęli co tam wisi – ot haraszo tabaka i ten sznur z tytoniem zerwali. Niemiec, właściciel tytoniu  zaczął krzyczeć meine Tabaka i popchnął Rosjanina do owsa. Ten gdy wstał, to wyciągnął pistolet i chciał zastrzelić Niemca. Nie wiem czemu, ale wskoczyłem między nich i powiedziałem towarisz ot burak, German burak, nie strielaj. Ja się bardziej bałem niż ten Niemiec. Rusek posłuchał mnie i schował pistolet, ale gdy odszedłem na bok to uderzył pięścią Niemca w twarz, że teraz on do tego owsa wleciał.
Do Sulechowa przyjeżdżały pociągi z prowiantem, to jeździłem z nimi po to zaopatrzenie. Bałem się jeździć po ten prowiant, bo blisko była przecież Odra. Na prawym brzegu byli już Ruscy a na lewym jeszcze Niemcy. Czasami samoloty niemieckie nadlatywały i strzelały do nas. Czasami zrzuciły bomby i uciekały z powrotem. Przeważnie jeździł ze mną jakiś Rusek, ale on bał się jeszcze bardziej niż ja. Gdy tylko było słychać nadlatujące samoloty to ja z końmi do lasu uciekałem. Nieraz gdy wracaliśmy do Smolna i robiła się już szarówka, to robiłem sobie żarty i straszyłem Rosjanina towarisz w lesie Germańców mnogo.
W lesie między Smolnem a Sulechowem leżało pełno trupów niemieckich żołnierzy, którzy musieli dostać się w okrążenie. Parę razy zdarzyło się, że jechał ze mną też autochton z Kramska, który robił za tłumacza. Strasznie bał się przejeżdżać obok tych trupów. Mówiłem mu Niemcy nieżywi a on odpowiadał to też strach koło nich jechać.
Nieraz jak sam jechałem, to wchodził jakiś Niemiec, zatrzymywał mnie, rozglądał się czy ktoś jeszcze nie jedzie i pytał du hast Zigaretten? – masz papierosy? Gdy kiwnąłem głową, że tak to zapytał się znowu zwei? – czy może wziąć dwa. A ja do niego alles - żeby wszystkie wziął. Wtedy kłaniał się w pas i dziękował danke schön. Byli to niemieccy dezerterzy albo żołnierze, którzy nie zdążyli przeprawić się przez rzekę i zostali za frontem. Szczególnie dużo Niemców ukrywało się koło Kramska, bo Kramsk słynął z tego, że było tam dużo autochtonów. Papierosy natomiast miałem z Sulechowa, gdzie w jednej z piwnic znalazłem ich całą szafę. Nabrałem tych papierosów ile się dało i tak częstowałem Niemców i Rosjan. Rosjanie szybko się zorientowali, że zawsze mam papierosy i co chwilę przychodzili Pacan majesz cygarete? Haraszo ku da je moje, Germańcom ukrajesz? – masz papierosy? Skąd je masz? Niemcom ukradłeś?
Oprócz mnie dla Rosjan pracowały jeszcze dwie Niemki, które im sprzątały i gotowały. Dowódcą był wysoki o czarnych włosach oficer, który był chyba pułkownikiem, bo meldowali się do niego towarisz pałkownik. Kiedy zawoziłem śniadanie żołnierzom pracującym przy odbudowie mostu to cały czas na nich krzyczał biegu. Zapytałem się Ruskiego, z którym przyjechałem, dlaczego ten oficer tak krzyczy, a on mi wytłumaczył, że to są żołnierze, którzy nie chcieli wojować – czyli kompania karna. Któregoś dnia pałkownik podszedł do mnie i  pyta się, szto da – kto Ty, odpowiedziałem, że Polak, a on kuda, to odpowiedziałem spod Koła. Chwilę z nim jeszcze porozmawiałem a on powiedział, że jestem na pewno Ukrainiec, bo skąd tak dobrze umiem po rosyjsku. Wytłumaczyłem mu, że jestem Polakiem, tylko jestem bystry i tak szybko się nauczyłem rosyjskiego…. . A nauczyłem się przecież od ojca Bauera.
Trzy miesiące pracowałem dla Rosjan. Wspominam ich dosyć miło chociaż gdy popili to byli nieprzewidywalni. Raz zaczęli się bić, lejce mi wyrwali i konie galopem pędzili, aż wóz o mało się nie rozleciał. Krzyknąłem do jakiegoś trzeźwiejszego Ruskiego: szmatri! Wtedy ten Rusek wrzasnął: jop twoja mać i uderzył tego pijanego tak, że zalał się krwią i go zostawiliśmy.
Pod koniec już tak dobrze mówiłem po rosyjsku, że mówili do mnie ot Pacan ty Rusem albo Ukraińcem jesteś.

Z końcem maja wróciłem do Koła, gdzie dowiedziałem się, że wujek (szwagier mojej macochy) wyjechał na Zachód, właśnie do Smolna. Po paru dniach jednak wrócił do Koła, by mnie tam ze sobą zabrać. Pracowałem u niego, ale było podobnie jak u Bauera – nie płacił mi nic i tak samo jak Bauer kupił mi tylko jedną parę butów. Żeby mieć własne pieniądze to chodziłem i szukałem zakopanych przez Niemców rzeczy, których nie zdążyli zabrać. Co znalazłem to sprzedałem.
W międzyczasie wujek zostawił gospodarstwo w Smolnie i wyjechaliśmy do Sierczynka między Trzcielem a Międzyrzeczem, gdzie wziął bardzo dużą gospodarkę. Ściągnął tam moją macochę z moim młodszym rodzeństwem. Mój młodszy brat też u niego za darmo pracował. Tak przepracowałem u niego chyba ze 3 lata. W końcu odszedłem od wujka, bo za darmo nie chciałem pracować i wróciłem do Koła, gdzie stamtąd zaraz mnie do wojska wzięli. Na początku w wojsku byłem w Hrubieszowie, gdzie pilnowałem wschodniej granicy. Później jednak podpadłem i mnie do piechoty przenieśli. Kiedy wyszedłem z wojska to nie miałem gdzie iść. Rodziców nie miałem, a macocha mieszkała w Sierczynku i tam nie chciałem wracać, nie miałem jednak innego wyjscia. Znowu pracowałem u wujka za darmo, ale już nie pamiętam jak to się stało, że ktoś mnie namówił do pracy w OTL-u w Świebodzinie (Ośrodek Transportu Leśnego). Zacząłem jako pomocnik kierowcy Tatry, który woził drzewo w lesie. Ciężka była to praca; korbami trzeba było wciągać drzewo na ciężarówkę. Później OTL kupił ciągniki i było lepiej, bo linami wciągaliśmy drzewo na przyczepy. Zostałem pomocnikiem kierowcy ciągnika. Odhaczałem przyczepę, podkładałem legary, a ciągnik liną wciągał drewno na przyczepę. Później brygadzista zobaczył, że dobrze mi to idzie i dał mi ciągnik i już nie musiałem, aż tak ciężko pracować. Uczyli mnie koledzy kierowcy jak jeździć takim ciągnikiem, a początki były dosyć trudne. Za pierwszym razem jak dałem gazu to przewróciłem przyczepę… . Z czasem jednak wszystko opanowałem. Potem dostałem ciągnik z dźwigiem, tak że mogłem ładować na „siebie”. Była to dobra praca, bo tylko siedziałem i gałkami ruszałem. Gdy dostałem ciągnik z dźwigiem, to już nie ładowałem drzewa w lesie tylko oddelegowali mnie na składnicę drzewa w zależności gdzie była potrzeba – do Radnicy, Bytnicy albo Radoszyna. Tam ładowałem drzewo na wagony kolejowe. Często przychodził składnicowy i mówił dam Ci premię tylko załaduj mi te wagony bo będę płacił postojowe. I tak ładowałem po 24 godziny na dobę. W nocy reflektory na ciągniku zapalałem  i ładowałem całą noc. A jak schodziłem z ciągnika to nie mogłem chodzić, bo nogi były sztywne. Pracowałem tylko rękami, a nogi cały czas były w bezruchu.
Po paru latach przenieśli mnie chwilowo na wschodnią granicę, żebym tam ładował drzewo.
Pamiętam, że tam na wschodzie dali mi pomocnika – niezły był to ancymonek. Wcześniej był zawodowym żołnierzem, ale wyrzucili go z wojska, bo robił przekręty na paliwie. A ładowanie nie wychodziło mu za dobrze. Raz by ciągnik przewrócił, raz przyczepę. Zdarzyło się też raz tak, że musiałem na parę dni wrócić do domu do Szklarki i zostawiłem go samego. Gdy po paru dniach wróciłem to przybiegł do mnie leśniczy – czapką o ziemię rzuca i mówi: Panie, ten skur…! ja przez niego w nocy ludzi pobudziłem, kazałem łopaty brać i biegiem do lasu, bo w lesie jasno jak w dzień. Myślałem że się pali a to ten twój pomocnik wziął ciągnik, pozapalał reflektory i uczył się w nocy drzewo ładować. A ja myślałem, że las się pali, tak jasno było.
Jak ja ładowałem na wagony to starałem się tak to robić, żeby było równo i nie trzeba było poprawiać. A mój pomocnik tak ładował, że byk się mógł schować w tym drzewie. Moja staranna praca została doceniona, bo z czasem awansowałem na brygadzistę.
Teraz mieszkam na emeryturze w Szklarce Radnickiej razem z synem i synową. Syna przeważnie nie ma, bo pracuje w Niemczech, a synowej nie chcę się wtrącać w kuchenne sprawy, niech młodzi rządzą po swojemu.  Gdy tylko jest ciepło, idę na działkę i majsterkuję w altanie, albo podziwiam przyrodę….  . Wspominam nieraz stare czasy i zachodzę w głowę, ile to się na świecie pozmieniało…
Adam Maziarz

Leśniczego spotkała sprawiedliwość
Po wojnie mój starszy brat znalazł pracę we Wrocławiu i gdy któregoś dnia wracał z pracy zobaczył na balkonie jednego z mieszkań leśniczego, który zabił ojca. Leśniczy przyjechał w odwiedziny do syna, który też pracował we Wrocławiu. Po paru dniach dowiedział się z gazet, że ktoś wyrzucił leśniczego z balkonu. Sprawcy morderstwa nigdy nie wykryto. Chociaż taka sprawiedliwość go spotkała…"

(cały materiał, a także wiele ciekawych artykułów przeczytacie na stronie-  http://sycowice.net/

wtorek, 2 września 2014

To też historia...

Okazuje się, że nawet fotografie o kilkudziesięcioletnim rodowodzie tworzą naszą historię. Naszą lokalną historię. Przykładem tego niech będą te dwa zdjęcia.

















Na tej fotografii z około 1950 roku w środku siedzi ks. Stefanicki, który przybył do Smolna jeszcze z Kresów, z Janowa koło Trembowli. Z prawej strony na dole w środku siedzi pani Sławska, nauczycielka. Stojący chłopiec z lewej strony, w ciemnym ubraniu ( w czapce) to mój nieżyjący już wujek, brat mojej mamy- Edward Wenne,















Sklep GS-owski w Smolnie Wielkim, gdzie przez wiele lat sprzedawała moja ciocia- Natalia Wenne ( na zdjęciu). Fotografia z przełomu lat 60-70-tych.
Szkoda, że takich zdjęć mam niewiele, przynajmniej ja. Przedstawiają klimat, ludzi i czasy,w których przyszło wtedy żyć naszym mieszkańcom...

Zachęcony dosyć sporym zainteresowaniem tym wątkiem, postanowiłem dołączyć kolejne fotografie będące udokumentowaniem tamtych czasów. 
Na początek zdjęcie komunijne sprzed wielu lat. Sam nie wiem kto na nim jest. Wydaje mi się, że są to dzieci z sąsiednich Ostrzyc. Jedynie postać księdza wydaje mi się znajoma, aczkolwiek nie mam pewności czy jest to ks. Megier czy ks. Królak?Może ktoś wie?
Kolejne zdjęcie- pamiątka z I Komunii Św. rocznika 1959 i 1960 ze Smolna i Ostrzyc. W środku nieżyjący już ks. Edward Koper.
Kontynuując wątek religijny ( tak się złożyło), przedstawiam fotografię ze święta Bożego Ciała. Modlące się dziewczęta są jak dla mnie kompletnie nieznane, może ktoś je rozpoznaje?

Ksiądz Mieczysław Sołtys. Ciekawe, czy rozpoznajecie tych dwóch chłopców na fotografii?


Na tym z kolei zdjęciu scenka z jakiejś imprezy ( zabawy ludowej?) w naszej sali wiejskiej. Czy jeszcze ktoś pamięta w którym miejscu był bufet?

czwartek, 21 sierpnia 2014

Chwalim po wojnie.

W książce wydanej w 2012 roku pt." Kargowskie wspomnienia", gdzie miałem swój skromny udział opisując wspomnienia pierwszych osadników Smolna Wielkiego, kilka osób z Chwalimia w barwny osób opowiedziało o początkach ich aklimatyzacji na nowej ziemi. Dla mnie była to fascynująca lektura.Przeczytajcie zresztą sami.
Oto co wspominała pani Maria Błędowska:
" Zamieszkaliśmy w domu, w którym mieszka pani Gienia Minkiewicz, moja późniejsza bratowa, bo wyszła za brata Mikołaja. Dostaliśmy słabą ziemię, same piaski w "górach", czyli pola w okolicach jeziorka. Kto opłacił mierniczych, ten dostawał lepszą ziemię. Dom był pusty, wyszabrowany. Z prawej strony naszymi sąsiadami byli Supersonowie. Byli świadkami ,że ci co przybyli do wioski wcześniej, zabierali z pustych domów, co tylko dało się wynieść. A nasz dom był skromny. Tata chciał zająć inny, lepszy, ale nie pozwolono mu. 
Początkowo była straszna bieda. Tata miał krowę i konia. Było mleko, śmietana, masło mama ubijała w kierzynce. Potem już mieliśmy świnię.
Ukończyłam 4 klasy w szkole w Chwalimiu, którą prowadzili państwo Grzymałowie. Nie było wtedy obowiązku dalszej nauki, a znowu pomoc w domu była potrzebna. Gdy byłam starsza dorabiałyśmy z koleżankami w PGR-ach w Smolnie Wielkim i Dąbrówce. Moje koleżanki to była Marysia Superson i Gienia Ucieszyńska. Swietlica mieściła się w stodole Ucieszyńskiej; tam się chodziło na potańcówki. We wsi mieszkała Niemka, nazywała się chyba Fada, myśmy wołali Fadzina. Dobra kobieta. Dawała dzieciom cukierki, orzechy. Pamiętam, że istniał sklep między domem Antałów ( obecnie Rzepowscy) a domem pani Stasi Zienkiewicz. Sprzedawała tam Sabina Olichwer, nazywana Albiną, żona Jana Kantorka."

czwartek, 1 maja 2014

Nowe galerie.

Postanowiłem urozmaicić nieco mój blog dodając galerie zdjęć z poszczególnych miejscowości. Czy znajdzie to uznanie u moich Czytelnków? Czas pokaże. Na razie, jak zauważyliście zapewne, mam galerie z fotografiami z dawnego Trzebiechowa i powojennego Smolna. W opracowaniu są kolejne miejscowości.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Ostrzyce i Podlegórz.

Od kiedy zajmuję się historią naszej okolicy, zawsze ze Smolnem kojarzyły mi się Ostrzyce, ale i Podlegórz. Dlaczego? Wszystkie trzy miejscowości położone są blisko siebie i powiązane były ze sobą na kilku płaszczyznach. Obecnie jeszcze bardziej, gdyż należą do jednej parafii- w Smolnie Wielkim.
Zajmując się genealogią, dawno już znalazłem analogie co do rodzin tu zamieszkałych. Bardzo często zawierano małzeństwa osób ze Smolna z osobami z Podlegórza czy Ostrzyc. To akurat żadna nowość, bo i do dzisiaj mają miejsce małżeństwa pomiędzy osobami z tych wsi...
Relatywnie najwięcej materiałów znalazłem na temat dawnego Smolna i Podlegórza. Ostrzyce były słabiej udokumentowane? A może szukałem nie tu gdzie trzeba? Obiecuję to nadrobić.

niedziela, 2 lutego 2014

Wygrzebane z archiwum...

Porządkując domowe archiwum znalazłem zagubiony ( tak myślałem) tekst wspomnień ś.p. pani Józefy Girstun. Miał on ukazać się w ramach ksiązki "Kargowskie wspomnienia", ale nie ukazał się z powyższej przyczyny. Chociaż w ten sposób nadrabiam to niedopatrzenie.
Wspomnienia pani Józefy Girstun


    Pani Girstun z domu Pieniążek urodziła się w 1924 roku w Stanisławowie. 
Mieszkała przy ulicy Zosina Wola. Ulica ta znajdowała się w centrum miasta. Miała trzech braci i dwie siostry. Józefa była najstarsza ze swego rodzeństwa. Skończyła 7-letnią szkołę powszechną, później zaczęła chodzić do 3-letniej szkoły krawieckiej, jednak chodziła tam tylko przez półtora roku, gdyż wybuchła wojna i nie mogła dalej się uczyć. Gdy wkroczyli Sowieci, to zaczynali wywozić z miasta samą inteligencję, np. lekarzy, wojskowych, policjantów, nauczycieli, urzędników. Większość tych ludzi wywieziono na Sybir.
    W czasie okupacji niemieckiej, podczas jednej z łapanek, brat pani Girstun został zabrany z ulicy i wywieziony na roboty do Niemiec. Później , gdy wrócił z robót, to wyjechał do Anglii. Zaciągnął się tam do wojska, był podobno lotnikiem, brał udział w bitwie o Anglię. Tak samo przyszły mąż pani Józefy- Zbigniew, walczył w Anglii. Brat pani Girstun, po zakończeniu wojny, zamieszkał w Manchesterze i pozostał już tam do końca życia. Zmarł kilkanaście lat temu.
    Któregoś dnia ojciec pani Józefy dowiedział się, że jest ona na liście deportacyjnej do Niemiec. Szybko załatwił (poprzez znajomego) pracę dla niej i dzięki temu uchroniła się przed deportacją. Pracowała u ogrodnika Bahama, który mieszkał 5 km od Stanisławowa. Pani Girstun pracowała tam przez 2 lata. Później ojciec załatwił jej pracę w fabryce marmolady, gdzie pracował jako portier. Była to bardzo ciężka praca przy smażeniu marmolady, w nieustannej gorączce. Przepracowała tam kolejne dwa lata, aż do końca wojny.
Bardzo często pani Józefa narażona była na uliczne łapanki i obławy ze strony Niemców, ale dzięki temu, że pracowała i miała tzw. kennkartę i ausweiss, to wiele razy udało jej się uchronić przed aresztowaniem.
    Jesienią 1945 roku pani Józefa wraz z rodziną wyjechała na zachód. Podróż trwała bardzo długo, około 7 tygodni. Bardzo długo cały skład wagonów stał na stacji w Żarach. Podobno większość ludzi chciała jechać do Lwówka Wlkp. Długo trwały targi i nieporozumienia, ostatecznie pociąg pojechał dalej i zatrzymali się w Świebodzinie. Tu część ludzi wysiadła, a pozostali zatrzymali się w Sulechowie. Pani Józefa wraz z rodziną zamieszkali najpierw w Klępsku (tam pracował jej ojciec), potem przeprowadzili się do  Okunina, a dopiero na końcu sprowadzili się do Smolna. W międzyczasie pani Józefa wzięła ślub, wyszła za mąż za Zbigniewa Girstuna i zamieszkała z nim w budynku koło stacji. Dopiero później, gdy zmarła jej mama, od 1966 roku zamieszkała w tym domu, gdzie mieszka obecnie.
    Pamięta, że jak przyjechali , to przez dwa dni mieszkali razem z Niemcami. Potem Niemcy wyjechali i nigdy już więcej nie mieli z nimi kontaktu.
    Pan Dronia, Kujawa, Janczałek a także Berezowski i Romaszewski  stali na czele tzw. PUR-u, czyli Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, zajmowali się parcelacją domów i budynków. W domu u pana Klementowskiego był punkt zbierania rzeczy, które odchodzący Niemcy zabierali ze sobą. Przy moście czekały na nich samochody, które zawoziły ich dalej do Niemiec. Zaraz po wojnie przez kilka miesięcy, prawie do zimy, mieszkali w obecnym domu p. Pierożków sowieccy żołnierze, którzy prawdopodobnie mieli pilnować tu porządku do czasu przybycia osadników.
    Prawdopodobnie jeszcze w październiku 1945 roku stał pałac Schenckendorffów, ale kiedy został zniszczony i rozebrany, to pani Józefa nie wie. Pamięta, że była tam gorzelnia, w której mieszkała pani Wojciechowska, a także budynek mieszkalny, w którym mieszkało kilka rodzin.
    W obecnym domu pani Golli, nim zamieszkali jej rodzice, mieszkał młody chłopak- Franek Mikołajczyk, który pracował u niemieckich gospodarzy i jeszcze później po wyzwoleniu, pracował przez jakiś czas z Kostańskimi, którzy tu zamieszkali. Jednak po jakimś czasie wyjechał w Poznańskie, gdyż pochodził stamtąd.
    Pani Józefa pamięta takie tradycyjne prawie, że obrzędy , jak np. darcie piór. Wieczorami schodziły się kobiety do jednego z domów. Podczas tego darcia piór śpiewano różne pieśni, przyśpiewki, ogólnie było bardzo wesoło. Podobnie wyglądało łuskanie kukurydzy jesienią, też było wtedy wesoło, bawiono się. Często przygrywała muzyka. Ważnym obrzędem na wsi było obchodzenie dożynek. Co roku organizowany był korowód dożynkowy, pięknie przystrajano wozy drabiniaste, na których stały różne dekoracje ze zboża i słomy, przystrojone girlandami i kolorowymi wstążkami. Wyglądało to bardzo pięknie. Taki korowód dożynkowy obchodził całą wieś wokół, a na koniec zatrzymywał się w centrum wsi, gdzie odbywała się zabawa dla wszystkich. Podobnie piękna tradycja była podtrzymywana podczas żniw, gdy sąsiedzi chodzili całymi rodzinami do pomocy. To była taka pomoc międzysąsiedzka. Na polu podawano wszystkim obiad, jakieś napoje do picia, a ile było przy tym śmiechów i zabawy! Podobna tradycja była podczas wykopków ziemniaków. No, ale cóż, tak było wiele lat temu, a dzisiaj rolników można policzyć na palcach jednej ręki.
    Pani Girstun przypomniała, z jakim trudem budowana była szkoła w Smolnie. Prawie wszyscy mieszkańcy, łącznie z dziećmi, chodzili czyścić cegły na budowę szkoły. Szkoda, że szkoła tak krótko istniała. Żal też, że starsi ludzie nie mają tutaj dostępu do lekarza, ale podobno jest nadzieja, że lekarz wróci do Smolna.