niedziela, 2 lutego 2014

Wygrzebane z archiwum...

Porządkując domowe archiwum znalazłem zagubiony ( tak myślałem) tekst wspomnień ś.p. pani Józefy Girstun. Miał on ukazać się w ramach ksiązki "Kargowskie wspomnienia", ale nie ukazał się z powyższej przyczyny. Chociaż w ten sposób nadrabiam to niedopatrzenie.
Wspomnienia pani Józefy Girstun


    Pani Girstun z domu Pieniążek urodziła się w 1924 roku w Stanisławowie. 
Mieszkała przy ulicy Zosina Wola. Ulica ta znajdowała się w centrum miasta. Miała trzech braci i dwie siostry. Józefa była najstarsza ze swego rodzeństwa. Skończyła 7-letnią szkołę powszechną, później zaczęła chodzić do 3-letniej szkoły krawieckiej, jednak chodziła tam tylko przez półtora roku, gdyż wybuchła wojna i nie mogła dalej się uczyć. Gdy wkroczyli Sowieci, to zaczynali wywozić z miasta samą inteligencję, np. lekarzy, wojskowych, policjantów, nauczycieli, urzędników. Większość tych ludzi wywieziono na Sybir.
    W czasie okupacji niemieckiej, podczas jednej z łapanek, brat pani Girstun został zabrany z ulicy i wywieziony na roboty do Niemiec. Później , gdy wrócił z robót, to wyjechał do Anglii. Zaciągnął się tam do wojska, był podobno lotnikiem, brał udział w bitwie o Anglię. Tak samo przyszły mąż pani Józefy- Zbigniew, walczył w Anglii. Brat pani Girstun, po zakończeniu wojny, zamieszkał w Manchesterze i pozostał już tam do końca życia. Zmarł kilkanaście lat temu.
    Któregoś dnia ojciec pani Józefy dowiedział się, że jest ona na liście deportacyjnej do Niemiec. Szybko załatwił (poprzez znajomego) pracę dla niej i dzięki temu uchroniła się przed deportacją. Pracowała u ogrodnika Bahama, który mieszkał 5 km od Stanisławowa. Pani Girstun pracowała tam przez 2 lata. Później ojciec załatwił jej pracę w fabryce marmolady, gdzie pracował jako portier. Była to bardzo ciężka praca przy smażeniu marmolady, w nieustannej gorączce. Przepracowała tam kolejne dwa lata, aż do końca wojny.
Bardzo często pani Józefa narażona była na uliczne łapanki i obławy ze strony Niemców, ale dzięki temu, że pracowała i miała tzw. kennkartę i ausweiss, to wiele razy udało jej się uchronić przed aresztowaniem.
    Jesienią 1945 roku pani Józefa wraz z rodziną wyjechała na zachód. Podróż trwała bardzo długo, około 7 tygodni. Bardzo długo cały skład wagonów stał na stacji w Żarach. Podobno większość ludzi chciała jechać do Lwówka Wlkp. Długo trwały targi i nieporozumienia, ostatecznie pociąg pojechał dalej i zatrzymali się w Świebodzinie. Tu część ludzi wysiadła, a pozostali zatrzymali się w Sulechowie. Pani Józefa wraz z rodziną zamieszkali najpierw w Klępsku (tam pracował jej ojciec), potem przeprowadzili się do  Okunina, a dopiero na końcu sprowadzili się do Smolna. W międzyczasie pani Józefa wzięła ślub, wyszła za mąż za Zbigniewa Girstuna i zamieszkała z nim w budynku koło stacji. Dopiero później, gdy zmarła jej mama, od 1966 roku zamieszkała w tym domu, gdzie mieszka obecnie.
    Pamięta, że jak przyjechali , to przez dwa dni mieszkali razem z Niemcami. Potem Niemcy wyjechali i nigdy już więcej nie mieli z nimi kontaktu.
    Pan Dronia, Kujawa, Janczałek a także Berezowski i Romaszewski  stali na czele tzw. PUR-u, czyli Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, zajmowali się parcelacją domów i budynków. W domu u pana Klementowskiego był punkt zbierania rzeczy, które odchodzący Niemcy zabierali ze sobą. Przy moście czekały na nich samochody, które zawoziły ich dalej do Niemiec. Zaraz po wojnie przez kilka miesięcy, prawie do zimy, mieszkali w obecnym domu p. Pierożków sowieccy żołnierze, którzy prawdopodobnie mieli pilnować tu porządku do czasu przybycia osadników.
    Prawdopodobnie jeszcze w październiku 1945 roku stał pałac Schenckendorffów, ale kiedy został zniszczony i rozebrany, to pani Józefa nie wie. Pamięta, że była tam gorzelnia, w której mieszkała pani Wojciechowska, a także budynek mieszkalny, w którym mieszkało kilka rodzin.
    W obecnym domu pani Golli, nim zamieszkali jej rodzice, mieszkał młody chłopak- Franek Mikołajczyk, który pracował u niemieckich gospodarzy i jeszcze później po wyzwoleniu, pracował przez jakiś czas z Kostańskimi, którzy tu zamieszkali. Jednak po jakimś czasie wyjechał w Poznańskie, gdyż pochodził stamtąd.
    Pani Józefa pamięta takie tradycyjne prawie, że obrzędy , jak np. darcie piór. Wieczorami schodziły się kobiety do jednego z domów. Podczas tego darcia piór śpiewano różne pieśni, przyśpiewki, ogólnie było bardzo wesoło. Podobnie wyglądało łuskanie kukurydzy jesienią, też było wtedy wesoło, bawiono się. Często przygrywała muzyka. Ważnym obrzędem na wsi było obchodzenie dożynek. Co roku organizowany był korowód dożynkowy, pięknie przystrajano wozy drabiniaste, na których stały różne dekoracje ze zboża i słomy, przystrojone girlandami i kolorowymi wstążkami. Wyglądało to bardzo pięknie. Taki korowód dożynkowy obchodził całą wieś wokół, a na koniec zatrzymywał się w centrum wsi, gdzie odbywała się zabawa dla wszystkich. Podobnie piękna tradycja była podtrzymywana podczas żniw, gdy sąsiedzi chodzili całymi rodzinami do pomocy. To była taka pomoc międzysąsiedzka. Na polu podawano wszystkim obiad, jakieś napoje do picia, a ile było przy tym śmiechów i zabawy! Podobna tradycja była podczas wykopków ziemniaków. No, ale cóż, tak było wiele lat temu, a dzisiaj rolników można policzyć na palcach jednej ręki.
    Pani Girstun przypomniała, z jakim trudem budowana była szkoła w Smolnie. Prawie wszyscy mieszkańcy, łącznie z dziećmi, chodzili czyścić cegły na budowę szkoły. Szkoda, że szkoła tak krótko istniała. Żal też, że starsi ludzie nie mają tutaj dostępu do lekarza, ale podobno jest nadzieja, że lekarz wróci do Smolna.