Tak się złożyło, że kilka lat wcześniej, bo w roku 2007 postanowiliśmy z kolegą Gąsiorowskim ze smoleńskiej OSP ( przyznaję uczciwie, że to był jego pomysł) spisać wspomnienia najstarszych mieszkańców Smolna Wielkiego w formie wywiadów z nimi. Tak też się stało. Jeszcze w maju tego samego roku zorganizowaliśmy w remizie spotkanie z tymi osobami, które bardzo życzliwie odniosły się do naszego projektu.
Postanowiłem przypomnieć fotoreportaż z tamtego spotkania.
Od tamtego spotkania minęło już ponad 12 lat i z przykrością odnotowuję, że większość osób obecnych na spotkaniu już nie żyje. Cieszę się jednak, że nasz projekt udał się i został doprowadzony do końca. Kilka lat później wspomnienia tych osób ( w nieco okrojonej formie) stały się częścią pracy "Kargowskie wspomnienia".
Dlaczego o tym piszę? Dlatego choćby, że wspomnienia tych osób spisane przeze mnie, wyglądały trochę inaczej. Dlatego inaczej, że pozwoliłem i nawet wymagałem tego od nich, aby jak najwięcej opowiedzieli mi o swych losach na terenach skąd przybyli. Choćby z tego powodu, myślę, że warto poznać te wspomnienia w trochę innej, mam nadzieję, że ciekawszej wersji.
Na początku chciałbym przedstawić wspomnienia Pana Józefa Kazimowicza.
Wspomnienia pana Józefa
Kazimowicza.
Pan Józef urodził się w Dryszczowie
w powiecie Podhajce, w dawnym województwie tarnopolskim w 1927 roku.
Dereszów leżał blisko granicy z woj. Stanisławowskim. Była to
średniej wielkości wieś. Parafia katolicka i kościół znajdował
się w Horożance. Rodzicami pana Józefa byli: Władysław i Emilia
z domu Pawłowska. Miał troje rodzeństwa, ale wiedział też, że
zmarło troje jego starszego rodzeństwa. Z obecnego rodzeństwa był
najstarszy, miał jeszcze brata i siostrę.
W Dryszczowie rodzice pana Józefa
mieli dosyć duże gospodarstwo rolne o powierzchni około 7
hektarów. Przed wojną chodził do szkoły powszechnej w
Dryszczowie. Uczęszczał do niej do czasu wybuchu wojny, a właściwie
do czasu agresji Rosji sowieckiej na Polskę we wrześniu 1939 roku.
Pan Kazimowicz zapamiętał
szczególnie moment wkroczenia wojsk sowieckich na te tereny w 1939
roku. Miał wtedy 12 lat, ale ten moment pamięta dosyć dobrze.
Pasł wtedy
krowy na łące. Widział wtedy
polskie wojsko maszerujące w stronę Rosji. Na czele oddziału
jechał na koniu ich dowódca. Zatrzymał wojsko, gdyż widać było
zbliżające się z naprzeciwka oddziały rosyjskie. Oznajmił swym
żołnierzom, że Rosjanie jadą na pomoc Polsce. Stało się jednak
zupełnie inaczej. Polskie wojsko zostało zmuszone do złożenia
broni i dostało się do niewoli. Poprowadzili ich na północ.
Później pan Józef dowiedział się, że oficerów zabrali koło
Charkowa, a żołnierzy spotkał nieznany los, zostali prawdopodobnie
rozstrzelani. Pan Józef przypomniał sobie, że brat jego ojca
został wysłany w tamtym czasie na Sybir. Potem udało mu się wraz
z jego synem dostać do tworzącej się wtedy armii generała
Andersa. Walczył w tej armii aż do końca wojny. Po wojnie osiadł
w Anglii. Nie żyje już niestety od kilkunastu lat.
Rodzice pana Kazimowicza zajmowali się
pracą w gospodarstwie. Matka pana Józefa zajmowała się domem, a
ojciec oprócz pracy na roli, pracował również od czasu do czasu
jako szewc. Handlował też trochę końmi. W okolicach Dryszczowa
nie było większego przemysłu. W tej miejscowości było sporo
rzemieślników- szewców, krawców, stolarzy, masarzy. Handlem
trudnili się głównie Żydzi. W dawnym Dryszczowie mieszkało
znacznie więcej Ukraińców niż Polaków. Ale narody te żyły ze
sobą we względnej zgodzie, bez jakichś większych konfliktów, czy
zadrażnień. Było tak aż do czasu wybuchu wojny. Wtedy to Ukraińcy
coraz częściej zaczęli prześladować Polaków.
We wsi mieszkało wtedy sporo tzw.
kolonistów, byli to osadnicy z Polski, którzy walczyli w Legionach
Piłsudskiego. Gdy tylko Rosja zaanektowała te ziemie, to wszyscy
koloniści zostali wywiezieni na Sybir.
W czasie wojny w 1939 roku została
spalona przez Niemców cała ulica, na której mieszkali też
Kazimowiczowie. Przez jakiś czas mieszkali u znajomych Ukraińców.
W tamtym rejonie odbywały się ciężkie walki między Niemcami a
partyzantką rosyjską. Gdy walki ustały, to cała młodzież z tych
okolic uciekła do pobliskiej wsi Panowice. Po jakimś czasie walki
znów przybrały na sile. Gdy ponownie ucichły, to pan Józef wybrał
się na rekonesans, aby zobaczyć, jaka jest sytuacja. Okazało się,
że we wsi jest pełno Niemców, a Rosjanie się wycofali. Młodzież
została zapędzona przez Niemców do budowy i naprawy dróg. Rodzice
w tym czasie wyjechali do Stanisławowa, aby wyrobić dokumenty
potrzebne do wyjazdu, a w tym czasie pan Józef został z młodzieżą
z tamtej wsi. W międzyczasie Ukraińcy zaczęli ogłaszać
mobilizację wszystkich Polaków do swojej armii. Pan Józef był w
grupie poborowych (miał wtedy tylko 16 lat), których pędzono do
miasta. Potem okazało się, że Ukraińcy planowali rozstrzelać
wszystkich Polaków, a tylko młodzież ukraińską mieli tak
naprawdę wcielić do wojska. Polacy chyba domyślali się swego
losu, gdyż bardzo duża część z nich uciekła z transportu
(wieziono ich furmankami) do lasu.
Spotkali po drodze węgierski oddział
. Ci obiecali im, że dowiozą ich do Stanisławowa, ale okazało
się, że zawieźli ich do Halicza, gdzie zatrzymali ich Niemcy.
Dowódca Madziarów dogadał się z Niemcami (za sowitą opłatą) na
tyle skutecznie, że ci ich puścili. Jednak po niedługim czasie
zostali ponownie zatrzymani i zawiezieni na niemiecką komendę. Znów
prowadzący ich Węgier przekonał Niemców, że nie prowadzi żadnych
przestępców, lecz uchodźców na zachód. Węgrzy eskortowali ich
aż do Stanisławowa. Tam pan Józef spotkał się z bratem ojca i
jego rodziną. Ojciec pana Kazimowicza załatwiał w tym czasie
formalności urzędowe związane z ich wyjazdem i dlatego wrócił do
Dryszczowa. Mój rozmówca wsiadł z innymi kolegami do pociągu i
postanowił pojechać za rodzicami. Żeby nie złapali ich Niemcy, to
pierwszy raz nauczył się skakać z pociągu . Nie zdążył jednak
spotkać się z rodzicami, ci ponownie już wyjechali do
Stanisławowa. Wsiadł więc do pociągu do Halicza i postanowił
dojechać do Przeworska, gdzie mieli być już jego krewni. Nie dane
mu było i tym razem dojechać do swego celu. Musiał zawrócić do
Stanisławowa. Na tamtejszym dworcu widział porozlepiane ulotki, że
Rosjanie będą bombardować stację. Faktycznie, za jakiś czas
nadleciały bombowce, które zbombardowały dworzec. Po nalocie
wrócił na spaloną stację. Pojechał wraz z kilkoma kolegami
kolejka wąskotorową do Przeworska przez Komańczę. W tym czasie
jego rodzice przebywali jeszcze w Haliczu. Wiedzieli o tym, że był
nalot na Stanisławów i obawiali się o życie swego syna. Niedługo
potem spotkał się w końcu z rodzicami. Mieszkali tam razem aż do
wiosny. Później na te tereny przyszła partyzantka radziecka. Jakiś
czas później pan Józef został zaangażowany do pomocy polskiej
partyzantce z Armii Krajowej, której było sporo na tamtych
terenach. Organizował broń i żywność dla partyzantów. Pomagał
im rozbrajać Niemców i brać ich do niewoli. Nieraz był świadkiem
rozbrajania dużej grupy Niemców przez zaledwie kilku partyzantów.
Później widział rosyjską ofensywę. Za jakiś czas wyjechał do
Mogilna, gdzie pomagał swemu stryjowi na gospodarstwie. Latem 1945
roku wyjechał pociągiem na zachód i dotarł do Sulechowa. Wysiadł
na stacji i dalej szedł pieszo torami w kierunku Smolna. Wcześniej
dowiedział się, ze jego rodzice już tam przybyli. Po drodze
widział, jak Rosjanie pędzili stada niemieckich krów. Wreszcie
spotkał się z rodzicami.
Jak wyglądało wtedy Smolno? Ogólnie
wieś nie była mocno zniszczona. Latem 1945 roku i wczesną jesienią
we wsi byli jeszcze nieliczni Niemcy. Było też w tym czasie sporo
Rosjan, którzy mieli pilnować tu porządku. Już wtedy było sporo
osiedlonych rodzin z Wielkopolski, ale tylko nieliczni z nich
pozostali tu na dłużej, jak np. rodzina pana Izydora Stasika.
Pan Józef pamięta, że gorzelnia w
dawnym majątku była jeszcze w dobrym stanie, ale pałac był już
wtedy spalony i mocno zdewastowany. Prawdopodobnie do końca września
został całkowicie rozebrany. Mój rozmówca pamięta też obelisk
naprzeciw kościoła, który wyglądał wtedy całkiem inaczej. U
góry był biały granitowy krzyż, całość była ogrodzona
ozdobnym ogrodzeniem. Jeszcze wtedy na stopniach obelisku były białe
tablice z niemieckim napisem.
Pamięta też, że wtedy przy kościele
było sporo niemieckich grobów. W kaplicy cmentarnej było sporo
tablic nagrobnych. Potwierdza istnienie przejścia podziemnego z
pałacu do kościoła. W kościele zaraz po wojnie chór znajdował
się także po bokach, jednak później boki te zostały
zlikwidowane. W tamtym czasie było we wsi wiele domów krytych
strzechą, ale niestety nie ma do dziś żadnego z nich.
Na placu, gdzie stoją dziś dwa bloki
mieszkalne byłych pracowników PGR, były tam ogrody m.in. pana
Lachowicza, pani Śrutwy i Obacz. Były tam jakieś szopy i inne
budynki gospodarcze.
Zaraz po wojnie działała gospoda w
obecnym domu państwa Klementowskich. Była dosyć duża. Znajdowało
się tam kilkanaście stolików, był duży bar. Obok był sklep
państwa Grzybów. Druga gospoda, a po wojnie właściwie jako
pijalnia piwa była w domu Świstuniów. Przy obecnym domu pana
Artura Gąsiorowskiego była ubojnia, dopiero później powstał tam
sklep spożywczo-przemysłowy.
Gdy rodzina pana Józefa przyjechała
do Smolna, to zamieszkała najpierw w obecnym domu państwa Puczelów
(przed nimi mieszkał tam pan Szałapata).
W obecnym domu pan Kazimowicza
mieszkał pan Piątek. W tamtym czasie sołtysem był pan Kujawa i wg
mego rozmówcy, to on właśnie był pierwszym sołtysem. Po nim
sołtysem był pan Marcinów, ale stosunkowo krótko. Pan Kujawa
mieszkał w tamtym czasie w domu pani Golli. Sołtys pozwolił
zamieszkać rodzinie pana Józefa w obecnym jego domu. Zaraz po
wojnie było tak, że te domy, które były już zajęte oznaczone
były czerwonymi flagami, a te bez chorągwi były do zamieszkania. W
tamtych latach mieszkało w Smolnie sporo tzw. volksdeutschów. Po
wojnie pierwsza poczta była w domu Kozaków. Potem działał tam
sklep spożywczy, w którym sprzedawała pani Natalia Wenne. Pocztę
przeniesiono wtedy do Zawadzkich. Pierwszym listonoszem był pan Jan
Stróżyński, który był też sołtysem.
Pierwszym zawiadowcą stacji był pan
Kupriańczyk. Za jego kadencji miał miejsce wypadek kolejowy, miał
być nawet oskarżony o sabotaż, ale na szczęście do oskarżenia
nie doszło. Pan Kazimowicz wiele lat przepracował na kolei.
Pracował też na stacji w Smolnie. Jednak najdłużej pracował w
Sulechowie jako zwrotniczy, a później jako nastawniczy.
Po wojnie mój rozmówca służył
w tzw. Służbie Polsce. W ramach tej formacji pracował na Żuławach
przy odwadnianiu. Była to ciężka i wyczerpująca praca. Przez ten
czas, jak pan Józef był na Żuławach, to zniszczono większość
niemieckich grobów na naszym cmentarzu.
Mój bohater ożenił się w 1950 roku
z siostrą pana F. Włoska- Marią. Chciał dostać mieszkanie.
Otrzymał je w tym domu, gdzie obecnie mieszka. Podpisał umowę z
poprzednią właścicielką na 20 lat. Jednak miejscowa władza
zakwestionowała legalność decyzji o jego prawie do zamieszkania.
Dostał nakaz eksmisji. W efekcie okazało się, że miał przez
jakiś czas wspólne budynki gospodarcze z panem Szachlewiczem,
który mieszkał obok. Później nawet doszło do tego, że dom był
zaplombowany. Okazało się, że eksmisja była nielegalna. Wiele
czasu i nerwów trwała jego walka o dom. Dopiero, gdy pomógł mu
pan Bykowski, a także nieznajomy z pociągu, który jak się okazało
był wysoko postawionym urzędnikiem w Warszawie, to dopiero wtedy
sprawę odkręcono,a postępowanie umorzono i załatwiono po myśli
pana Józefa. Jeszcze przez jakiś czas jego sąsiad korzystał ze
stajni, ale i to załatwiono.
Pan Kazimowicz przypomniał sobie, że
do 1958 roku Smolno podlegało pod Trzebiechów, a później pod
Kargowę. Jeśli chodzi o kontakty z Niemcami, to mój rozmówca nie
miał bezpośrednich kontaktów z nimi, ale wiedział o wizytach
byłych mieszkańców tej wsi u innych osób.
Pan Józef wspomina też starszych
księży, będących proboszczami w Smolnie. Np. ks. Megier z
Kargowej, był zaciekłym wrogiem komunistów i nieraz miał z tego
powodu kłopoty z władzą. Ksiądz Koper też był odważnym mówca.
Wyróżniało go spośród innych to, że jak był młodszy, to
często w soboty i niedziele grał z ministrantami na miejscowym
boisku w piłkę nożną. Teraz jest proboszczem w Sulechowie, ale
kiedy tylko może, to odwiedza naszą parafię.
W pierwszych latach funkcjonowania
PGR-u działała jeszcze gorzelnia. W tym zakładzie miało prace
wielu mieszkańców wsi.
Pan Józef pamięta, że w latach
60-tych i 70-tych, bardzo popularną rozrywką we wsi były mecze
piłki nożnej, na które w niedziele przychodziła prawie cała
wieś. Niestety, do dzisiaj po tamtych czasach pozostało jedynie
zaniedbane boisko.
Każdy człowiek powinien przeżyć
swe życie ciekawie i powinien zostawić coś po sobie- takie jest
motto życiowe pana Józefa, ale to nie znaczy, że zrobił w swym
życiu wszystko, co chciałby. Nie narzeka jednak na los, przyjmuje
go z godnością, pomimo tego, że nie jest mu lekko.
Wspomnienia
pani Jadwigi Kulikowicz.
Pani
Jadwiga
Kulikowicz
z domu Radźko
, urodziła się w 1932 roku w miejscowości Rudniki
w gminie Repki w powiecie bialskopodlaskim. Po 5 latach jej rodzina
przeniosła się do wsi Wygoda
w gminie Piaski w powiecie wołkowyskim. Mieszkali tam od 1937 roku
do sierpnia 1945 roku.
Wygoda
była to średniej wielkości wieś, licząca około 50 budynków,
był tam też folwark i dworek rodziny Popławskich- miejscowych
ziemian. Wieś miała specyficzny, wydłużony kształt. Większość
domów położona była wzdłuż głównej drogi. Pani Jadwiga
pamięta, że na samym końcu wsi w kierunku na Piaski, mieszkali
państwo Gołąbkowie.
Była to piękna wieś położona wśród lasów, z jednej strony wsi
była ogromny las sosnowy, a z drugiej – olchowy. W lasach tych
rosły ogromne ilości poziomek, grzybów, jagód. Żyło się tam
naprawdę wygodnie, na co wskazywała zresztą nazwa wioski.
Rodzice
pani Jadwigi prowadzili tam 10-hektarowe gospodarstwo.
Pani
Kulikowicz miała dwie siostry bliźniaczki, które niestety, zmarły
bardzo wcześnie, a jej 15- letni brat zginął od wybuchu granatu w
kwietniu 1945 roku. Mama pani Jadwigi pochodziła z okolic
Starczewic,
odległych od wspomnianych Rudników o niespełna 10 km.
Państwo
Kulikowiczowie wyjechali na zachód w sierpniu 1945 roku. Gdy
wyjeżdżali, zabrali ze sobą m.in. 2 konie, krowę, niedużą ilość
drobnego inwentarza, trochę sprzętów rolniczych i rzeczy, które
były najbardziej potrzebne.
Jej
rodzina osiadła w Smolnie być może dlatego, że przyjechali tu
też ich krewni- Józef,
Stanisław Jurczakowie
ze swymi rodzinami, a poza tym ich znajomi z pobliskich Pacewiczów-
państwo Karczewscy,
którzy osiedlili się ostatecznie w pobliskich Radowicach
koło
Trzebiechowa.
Gdy rodzice pani Jadwigi objęli dom, w którym obecnie mieszka pani
Jadwiga, musieli go chociaż prowizorycznie odremontować. W domu
tym było mnóstwo powybijanych szyb, były poniszczone drzwi i
ściany. Ogólnie cały dom był zniszczony i zagracony różnymi
szpargałami i śmieciami. Była to być może pozostałość po
szabrownikach, którzy tu grasowali po przejściu frontu.
Jurczakowie, którzy przyjechali razem z Kulikowiczami, zamieszkali
początkowo w domu, gdzie obecnie mieszka pan Stanisław Obacz, syn
Józefa. Do swego obecnego domu koło krzyża, przy głównej drodze,
wprowadzili się dopiero wtedy, kiedy Rosjanie, którzy stacjonowali
w tym domu, wyprowadzili się. Podobno Rosjanie przebywali w Smolnie
prawie do zimy 1945 r. Mieli pilnować wsi przed szabrownikami, ale
prawdopodobnie to oni sami najwięcej rabowali. Według wiadomości,
jakie posiadała, dom pani Jadwigi został ogołocony ze wszystkich
bardziej wartościowych rzeczy i zrobili to właśnie Rosjanie.
Zresztą przypadek domu pani Jadwigi nie był wcale odosobniony.
Rodzice
pani Kulikowicz przeprowadzili jeszcze przed zimą prowizoryczny
remont w ich domu na tyle, aby można było w nim przezimować.
Powstawiali szyby w niektórych oknach, pozabijali płytami wszystkie
dziury i ocieplili czym się dało. Budynki gospodarcze, a
szczególnie obora, były zniszczone. W 1947 roku wskutek zwarcia w
instalacji elektrycznej spaliła się obora. Później oborę trzeba
było i tak rozebrać. W miejscu dawnej obory jest tam teraz ogród.
Pani Jadwiga, jako kolejna już osoba z grona pierwszych osadników,
potwierdziła, że w domu pani Zawadzkiej
była poczta, a pracowała w niej pani Domin,
która tam też mieszkała przez ten czas, kiedy istniała poczta.
Pani
Jadwiga pamięta też pierwsze dwa sklepy, które funkcjonowały
wówczas w Smolnie. Jeden był w domu, koło stacji kolejowej
(mieszkali tam wtedy państwo Kozakowie). Sklepową była tam na
pewno pani Natalia
Wenne
(jeszcze wówczas jako Czerniachowska), drugi sklep prowadzony był
przez państwa Grzybów
w domu, gdzie teraz mieszka pan Klementowski. Z kolei w sklepie,
który znajdował się kiedyś przed obecnym sklepem państwa Klujów,
pracowała kuzynka Romaszewskich
ze
Smolna. Następnie przez krótki czas sprzedawała tam bratowa pani
Jadwigi. Później (na pewno już w latach 60-tych) działał już
sklep tzw. GS- owski, w którym kierowniczką była Natalia Wenne.
Pracowała tam bardzo długo, aż do przejścia na rentę. Po niej
sklep przejęła jej córka- Irena. Sklep w ramach GS-u funkcjonował
jeszcze do lat 90-tych. Później przejęli go państwo Klujowie.
Wyremontowali go, powiększyli i prowadzą do tej pory.
Pani Jadwiga pamięta, że przez jakiś czas pracowała w kiosku w
Wojnowie. Później prowadziła klubokawiarnię w Smolnie. Ale nie
trwało to długo. Później w klubo-kawiarni pracowała pani Pigłas.
Po niej prawdopodobnie pracowała pani Krystyna
Wenne
(później jako Rusiecka), w następnej kolejności już pod koniec
działalności tego obiektu, sprzedawała tam pani Kanoniuk.
Co do stacji kolejowej w Smolnie, to pani Kulikowicz wiedziała, że
w kasie oprócz pana Szałapaty, pracował również Jan Kazimowicz,
a dyżurnym ruchu przez wiele lat był jej mąż- Czesław
Kulikowicz.
Pani
Jadwiga należała do Koła Gospodyń Wiejskich. Szefową koła była
przez wiele lat Stanisława
Kostańska
. Czynnie działała też w tym kole pani Zakrzewska
. W KGW organizowane były kursy kroju i szycia, gotowania,
szydełkowania itp.
Pani
Jadwiga przez wiele lat była kucharką, przez 25 lat obsługiwała
wesela i inne przyjęcia . Dzisiaj już ze względu na wiek i stan
zdrowia nie zajmuje się tą działalnością.
Wspomnienia
państwa Burdziejów.
Pani
Krystyna
Burdziej
urodziła się w 1941 roku w Lublinie..
Jej rodzicami byli Feliksa
i Paweł.
Z kolei pan Bronisław
urodził się w 1933 roku w miejscowości Poźniakowszczyzna
w gminie Rożanka w powiecie Szczuczyn, woj. Nowogródzkie. Rodzicami
jego byli Wincenty
i Elżbieta.
Pan
Bronisław wyjechał na Ziemie Zachodnie na wigilię Bożego
Narodzenia 1945 r. a przyjechał do Smolna dokładnie w święto
Trzech Króli, czyli 6 stycznia. Przypomina sobie, że Polacy,
mieszkający na terenach obecnej Białorusi, którzy zgodzili się
przyjąć obywatelstwo sowieckie (wtedy nie było jeszcze państwa
Białoruś), nie mieli żadnego nakazu wyjazdu do Polski. Jednak
większość Polaków zdecydowała się wyjechać na zachód. Pan
Burdziej pamięta, że po jego przyjeździe do Smolna, większość
domów była już zajętych. Zamieszkał wraz z rodzicami w domu,
gdzie mieszka do dzisiaj. Mieli spore gospodarstwo rolne (miało
około 19 hektarów). Przypomina sobie, że pierwszym znanym mu
zawiadowcą stacji kolejowej był ojciec pana Romana
Kupriańczyka.
W mieszkaniu nad stacją mieszkali Różycki
i Szmatuła.
Obaj pracowali na stacji. Pan Bronisław również związany był z
koleją, gdyż w latach 1967-1970 pracował na przejeździe kolejowym
w Okuninie
jako dróżnik.
Pan
Burdziej w okresie służby wojskowej.
Pan
Bronisław wspomniał, że zaraz po wojnie jego ojciec Wincenty,
dostał nakaz remontu obiektu w części ich domu ( gdzie była
później klubo-kawiarnia), który był podniszczony. Z powodu braku
środków pan Wincenty remontu nie zrobił, wobec czego gmina
przejęła ten obiekt w swe posiadanie i wyremontowała go. Takie
były wtedy czasy- chodziły po wsi komisje, tzw. porządkowe, które
wydawały nakazy likwidacji zniszczonych budynków czy obiektów,
bądź nakazywały je remontować, nie patrząc na to, czy jej
właściciela było na to stać. To był najprostszy sposób na
przejęcie w majestacie ówczesnego prawa, lokalu czy domu. Trzeba
wspomnieć też, że kto nie podporządkował się decyzji takiej
komisji, ten mógł zostać surowo ukarany. Tak było też z ojcem
pana Burdzieja. I w ten to właśnie sposób klubo-kawiarnia stała
się własnością gminy. Kawiarnia rozpoczęła swą działalność
w 1951 roku. Pierwszą osobą, która kierowała klubo-kawiarnią i
jednocześnie w niej sprzedawała, była pani Halina
Stasik.
Kolejne osoby, które prowadziły ten lokal, to: Elżbieta
Zakrzewska, Stefania Pigłas,
Krystyna
Wenne
(później jako Rusiecka), Jadwiga
Kulikowicz,
pani Kanoniuk.
Pan Burdziej zapamiętał, że klubo-kawiarnię budowała firma pana
Bronisława Modrzyka
z Kramska. Materiał na budowę przywożono z rozebranej w tym czasie
poniemieckiej fabryki cygar i papierosów w Karszynie
pod Kargową. W budynku klubo-kawiarni była biblioteka prowadzona
wówczas przez byłą nauczycielkę i dyrektorkę szkoły w Smolnie-
panią Weronikę
Janczałek.
Później w latach 70-tych bibliotekę przeniesiono do budynku
państwa Lachowiczów (obecne mieszkanie p. Kamińskich).
Po tym czasie, gdy już zlikwidowano klubo-kawiarnię, bibliotekę
przeniesiono do jednego, dużego pomieszczenia po klubo-kawiarni.
Pracowała tam pani Szymańska.
Później, gdy zlikwidowano szkołę podstawową, to w jednej z klas
na parterze znalazła się biblioteka. Funkcjonuje tam ona do
dzisiaj.
Państwo
Burdziejowie pamiętają, że jednym z sołtysów w Smolnie był pan
Bykowski,
który później zamieszkał w Smolnie Małym.
Przez
jakiś okres czasu, było to na pewno w latach 50-tych, sołtysi
zmieniali się co 2 tygodnie. Była to sytuacja kuriozalna. Stało
się tak dlatego, gdyż nie można było w tym okresie wyłonić
kandydata na sołtysa, gdyż nie było chętnych. Wobec tego
postanowiono, że rolę sołtysa będą pełnić różne osoby co 2
tygodnie. Miało to formę dyżurów. Jak było do przewidzenia,
eksperyment ten nie powiódł się, ale faktem jest, że coś takiego
miało miejsce. Trzeba też wspomnieć, że kiedyś był taki zwyczaj
(a może był taki przepis?), że sołtysem na wsi mógł być tylko
rolnik. Tak chyba było w istocie, bo spośród wszystkich osób,
które pełniły tę funkcję, wszyscy byli rolnikami.
Państwo
Burdziejowie pamiętają, że tartak, a właściwie to, co po nim
zostało , rozebrano w około roku 1950. Podobny zresztą los spotkał
inne obiekty, czy budynki, które stały opuszczone. Dlatego też nie
ma do dzisiaj po nich śladu. Np. tam gdzie była kiedyś leśniczówka
(faktycznie to było to normalne gospodarstwo z zabudowaniami
gospodarczymi) pozostały jedynie fragmenty fundamentów, których
już nawet dobrze nie widać, gdyż są zarośnięte. Obok była
przepompownia. Podobno jeszcze po 1945 roku była tam budka, ale i to
zostało rozebrane. Dzisiaj w tym miejscu zostały jedynie niewielkie
fragmenty murów.
Kolejne
gospodarstwo, które zostało doszczętnie zniszczone i rozebrane,
znajdowało się w pobliżu obecnych stawów koło torfowiska w
kierunku na Kargowę, przy głównej szosie. Następny dom, o którym
wiedzieli moi rozmówcy, stał z tyłu sklepu p. Klujów.
Jeśli
chodzi o wspomnienia na temat straży pożarnej, to pan Bronisław
przypomina sobie, że na pewno pierwszym komendantem miejscowej
straży pożarnej był pan Jan
Stróżyński,
który zresztą był też sołtysem. Po nim komendantem był pan
Izydor
Stasik,
który funkcję tę pełnił przez wiele lat. Po nim prawdopodobnym
komendantem był pan Władysław
Pańczyszyn
(mieszkający dziś w Sulechowie), a prezesem straży był w tym
czasie Józef
Kostański.
W czasie ich kadencji kierowcą był pan Burdziej. On to jako
pierwszy przyprowadził z Międzyrzecza samochód strażacki- Star
25. Po nim funkcję kierowcy przejął Antoni
Pławski.
Następcą pana Pańczyszyna został pan Czesław
Konopacki,
a kierowcą w tamtych czasach był pan Ryszard
Wintoniak.
Było to w latach 80-tych. Schedę po panu Konopackim przejął
obecny komendant straży- pan Józef
Gąsiorowski.
Pan Burdziej przypomina sobie, że we wsi było dwóch szewców.
Pierwszym był pan Tomczak,
który jeszcze podobno na wschodzie miał swój zakład i uczniów,
których szkolił w tym zawodzie. Drugim szewcem był pan Franciszek
Włosek.
Jeszcze do dzisiaj pan Włosek ma niektóre narzędzia i sprzęty
szewskie.
Na
placu, gdzie stoją dziś dwa bloki mieszkalne pracowników byłego
PGR, po wojnie znajdowało się kilka budynków gospodarczych i domy
mieszkalne. Przez dłuższy czas było tam gospodarstwo pani
Śrutwowej.
Później podupadło, a może zostało sprzedane gminie. W każdym
bądź razie, później w tym miejscu wybudowano wspomniane wyżej
bloki mieszkalne.
Bronisław Burdziej z prawej, z lewej Edward Wenne.
Wspomnienia pana Franciszka Włoska.
Pan
Franciszek
Włosek
urodził się w Janowie koło Trembowli, w 1924 roku. Jego rodzicami
byli: Stanisław
Włosek
i Józefa
z domu Kotlińska.
Matka pana Franciszka przez wiele lat bardzo cierpiała, gdyż była
sparaliżowana. Siostra pana Włoska- Maria,
wyszła za mąż za Józefa
Kazimowicza,
który mieszka do tej pory w Smolnie Wielkim. Niestety, Maria już
nie żyje. Została pochowana na miejscowym cmentarzu. Druga siostra
pana Włoska mieszkała w Kłodzku, wyszła za mąż za pana
Tomczaka,
brata Władysława Tomczaka, który był przez wiele lat organistą w
kościele w Smolnie. Ona też już nie żyje.
Janów
był miasteczkiem o raczej wiejskiej zabudowie.. Był tam urząd
gminy i inne instytucje, takie jak poczta, kolej, telegraf i inne.
Pan Franciszek opowiada, że przed wojną uczył się w zawodzie
szewca. Jego stryj miał dużą firmę, która zajmowała się
produkcją obuwia i wyrobem skór cielęcych. Jeszcze po wojnie, gdy
już osiadł w Smolnie, to przez jakiś czas zajmował się naprawą
obuwia dla okolicznych mieszkańców.
Pan
Włosek dobrze znał panią Jarocką, która tak jak on,
mieszkała w Janowie i to nawet na tej samej ulicy. Pan Włosek
przypomniał sobie, że na ulicy przy której mieszkał, był jedyny
Ukrainiec o imieniu Mykoła. Był lubianym i porządnym
człowiekiem. Gdy miała powstać niepodległa Ukraina, to głośno
wątpił w sens jej istnienia. Skończyło się to niestety dla niego
bardzo tragicznie- dwa dni później został zamordowany przez swych
pobratymców za kontakty z Polakami. Takie to wtedy były czasy-
Ukrainiec, który trzymał z Polakami, był traktowany jak zdrajca.
Pan Włosek przypomniał sobie ciekawy
epizod jeszcze z czasów I wojny światowej, o którym opowiadał
jego ojciec. Pewnej niedzieli 1914 roku, gdy ludzie wychodzili z
kościoła po sumie (około godziny 14-tej), to mimo woli, byli
świadkami wymarszu wojsk rosyjskich (zwanych tam Moskalami) na
front. Był to oddział kawalerzystów na koniach. Tak samo w
niedzielę po sumie, tyle że w 1939 roku, mieszkańcy Janowa byli
świadkami wkroczenia wojsk sowieckich do Polski w „obronie
uciśnionego narodu ukraińskiego” jak to wtedy określano. Było
to nic innego, jak zadanie ciosu w plecy Polsce, która była już
okupowana przez hitlerowskie Niemcy. Niedługo później zaczęły
się prześladowania Polaków przez UPA i tzw. trezubów.
Gdy
pan Włosek był już pełnoletni, wywieziono go do Rosji, do
miejscowości Sumy,
gdzie znajdował się punkt werbunkowy polskich poborowych. Było to
około 1943 roku. Po okresie przeszkolenia pan Włosek został
wcielony do 1 Armii Wojska Polskiego gen. Berlinga. Mój rozmówca
służył w tej armii jako łącznościowiec. Nie chce opowiadać
szczegółowo na temat swych przeżyć wojennych i okropności
związanych z samą wojną. To co przeżył i widział wystarczyłoby
niewątpliwie za scenariusz filmu, lub książki. Widział walczącą
Warszawę w 1944 roku, był też świadkiem porażającej
bezczynności dowództwa armii (zależnej od Kremla), które musiało
czekać aż powstańcy się wykrwawią. Pan Włosek pamięta to jak
dziś, że gdy zdobyli słynny przyczółek magnuszewski, to
żołnierzom wydawało się, że teraz ruszą na stolicę. Niestety,
kazano im wycofać się 50 km poza Warszawę i stali tam aż do zimy.
Była to ewidentnie decyzja polityczna, żeby nie dopuścić do
przejęcia stolicy przez AK. Pamięta ten okropny widok płonącej i
zniszczonej Warszawy, której nie mogli pomóc wskutek
niezrozumiałych dla nich rozkazów. Ale jak twierdzi, byli tylko
mięsem armatnim i jako żołnierze niewiele mieli do gadania. Do
dzisiaj jednak nie może tego zapomnieć, że decyzja kilku zaledwie
ludzi zaważyło na życiu tego miasta i jego mieszkańców, którzy
nie musieli zginąć, gdyby ich wojska mogłyby im pomóc. Tak jednak
się nie stało.
Gdy przyszło ostatecznie wyzwolić im
stolicę w styczniu 1945 roku, to dziwne to było wyzwolenie-
wyzwolili miasto, które było jedną wielką ruiną. Ogrom gruzów,
zniszczone piękne niegdyś miasto, taki widok został mu przed
oczami z tamtych czasów.
Pan Franciszek wspomina, że wojnę
przeżył szczęśliwie dzięki modlitwie, którą odmawiał w
najcięższych chwilach. Swój szlak bojowy zakończył na rzece
Łabie, daleko za Berlinem. Podobno dwa dni później w tym samym
miejscu Rosjanie spotkali się z Amerykanami. On jednak nie był
świadkiem tego ważnego wydarzenia. Wojna wywarła na nim tak
ogromne wrażenie, że jak sam twierdzi, nie życzyłby najgorszemu
wrogowi przejść takiego piekła walki i ognia, jakie on sam musiał
przejść. Po powrocie z frontu, pan Włosek nie wracał już do
Janowa, lecz pojechał w okolice Smolna. Wcześniej dowiedział się,
że jego rodzina i bliscy już tam są. Można sobie wyobrazić, jak
wielkie było jego rozczarowanie, gdy dotarło do niego, że nigdy
już nie wróci do swego ukochanego Janowa i Trembowli.
Pan Franciszek pamięta, że jego ojciec
chciał początkowo osiedlić się w Zgorzelcu, lecz rodzina
przekonała go do tego, aby jechać do Smolna. Ostatecznie w sierpniu
1945 roku przybyli do Smolna i tam już zostali na zawsze. Od
początku mieszkali w tym domu, gdzie teraz.
Żona
pana Franciszka, Janina
z domu Sługocka,
urodziła się w 1932 roku , w Horożance,
w woj. Tarnopolskim.
Jej
ojciec,
Franciszek Sługocki
był deportowany na roboty do Niemiec, tam prawdopodobnie zmarł.
Żona pana Włoska miała troje rodzeństwa. Wszyscy byli wywiezieni
jeszcze jako dzieci (wraz ze swoją matką) na Sybir. Pani Janina po
przyjeździe na zachód, mieszkała przez jakiś czas w Ostrzycach
(około trzy lata ). Ślub wzięli w 1952 roku.
W
tym domu, gdzie mieszka obecnie pan Włosek, zajmowała je rodzina
pana Synówki,
który był osadnikiem wojskowym. Rodzina ta mieszkała tam przez
kilka tygodni, potem wyjechała prawdopodobnie w Poznańskie.
Pan Franciszek wspomina, że zaraz po
zakończeniu wojny, osadnicy i repatrianci mogli osiedlać się gdzie
chcieli. Nie było żadnego określonego przymusu osiedlenia się w
danej miejscowości. W tamtych czasach wiele było przypadków
emigracji za granicę, a nawet za ocean- do USA, Kanady, a także do
Australii.
Jak wyglądało ich życie na początku?
Było naprawdę ciężko. Nie przywieźli ze sobą żadnych maszyn i
sprzętów, które byłyby im potrzebne.
Np. mieli na początku konia
do spółki z sąsiadem, później z biegiem
czasu żyło im się coraz lepiej. Nie żyli wprawdzie w luksusie,
ale narzekać nie mogli.
Pan Włosek przypomina sobie, jak w
Smolnie miał powstać tzw. kołchoz. Przypomina sobie, że aktywiści
partyjni posuwali się nawet do tego, ze rozdawali dzieciom rolników
czekoladę i cukierki, aby zachęcić ich rodziców do przystąpienia
do kołchozu. Okazało się, że opór materii był jednak tak
wielki, że ostatecznie nie doszło do jego powstania.
Pan
Franciszek pamięta, że PGR powstał w latach 50-tych. Pierwszym
przewodniczącym Gromadzkiej Rady Narodowej był pan Józef
Oczujda,
jednym z działaczy był pan Korbanek
z Wojnowa.
W
miejscu, gdzie była przepompownia, stał nieduży budynek, niestety
dosyć szybko go rozebrano.
W
obecnym domu państwa Bajorów mieszkał pan Hałko,
który przez jakiś czas pracował na kolei. Po kilku latach wyjechał
z rodziną do Sulechowa. Na kolei w Smolnie pracował też pan
Konczanin.
Pan
Włosek pamięta, że kiedyś na lewo od kościoła znajdował się
niemiecki cmentarz ewangelicki, który był odgrodzony od placu
kościelnego niewysokim płotem.
Mój
rozmówca twierdzi, że pan Żmuda z Wojnowa, który mieszka
tam jeszcze od czasów przedwojennych, posiada wiele informacji i
dokumentów na temat dawnych mieszkańców Smolna. Jego żona
pracowała kiedyś jeszcze jako panna w gospodzie, która znajdowała
się w obecnym domu państwa Klementowskich.
Wspomnienia
państwa Kownackich.
Pan
Ignacy
Kownacki
urodził się w 1916 roku w Wilnie,
później przeprowadził się do wsi Debesie
w gminie Polany w powiecie oszmiańskim, na terenie obecnej Litwy.
Ojcem pana Ignacego był Szczepan
Kownacki
urodzony w 1887 roku, a matką Stanisława
z domu Wiśniewska.
Brat pana Ignacego- Wacław,
urodził się w 1915 roku. Miał też dwie siostry- Nastazję
i Janinę.
W
marcu 1939 roku, pan Ignacy dostał powołanie do wojska. Jednak
służył w wojsku zaledwie 9 miesięcy, gdyż wybuchła wojna. W
grudniu 1939 roku. Niemcy dotarli do Wilna. Pan Kownacki był
świadkiem agresji Rosji na Litwę we wrześniu 1939 roku. Pamięta,
że dowództwo nie miało rozkazów, aby stawiać opór wojskom
sowieckim, co jak się potem okazało, było katastrofalne w
skutkach. Był świadkiem aresztowania polskich oficerów i wywożenia
ich do obozu jenieckiego w Ostaszkowie. Wtedy jeszcze nikt nie
podejrzewał, że zginą oni w Katyniu. Wiedział jednak o wywożonych
Polakach na Sybir. Pan Ignacy jako żołnierz miał być wywieziony
do jednego z obozów jenieckich. Wykorzystał jednak to, że był
drobnej budowy i niskiego wzrostu i udało mu się wykorzystać
zamieszanie przy załadunku żołnierzy na wagony. Zdołał uciec z
transportu. Doszedł na piechotę spod Ukrainy aż do rodzinnego
domu. Od tamtej pory ukrywał się przez półtora roku. W tym czasie
Niemcy napadli na Rosję, tj. w czerwcu 1941 roku.
Z
rodziny pana Kownackiego, wywieziony był na zsyłkę w głąb Rosji
jego kuzyn- Władysław
Lisowski
i drugi jego krewniak-Władysław
Czarnosiewicz,
który przez 4 lata przebywał w łagrze sowieckim. Pan Ignacy był
kilkakrotnie aresztowany przez Rosjan, ale głównie dzięki
wrodzonemu sprytowi, zawsze udawało mu się jakoś wywinąć przed
zabraniem go na zsyłkę, lub przed wstąpieniem do Armii Czerwonej.
Pan Ignacy przypomniał sobie, że jego brat- Wacław walczył w
partyzantce AK pod Wilnem, prawdopodobnie w oddziale „Juranda”.
Pani
Kownacka urodziła się w 1924 roku w Debesiach
(Debiesiach) w pow. Oszmiana. Jej ojcem był Paweł,
a mama Anna
pochodziła ze szlacheckiej rodziny Zienkiewiczów.
Miała siostrę i trzech braci. Wzięła ślub z panem Ignacym w 1941
roku.
Państwo
Kownaccy wyjechali na zachód w sierpniu 1945 roku. Jechali m.in.
przez Piłę i Choszczno. Potem ich skład cofnięto do Poznania. Z
Poznania pojechali aż do Gubina, a stamtąd trafili już do Smolna.
Przyjechali tu jako repatrianci, mieli więc prawo do zabrania ze
sobą koni, bydła, inwentarza drobnego, niektórych maszyn i sprzętu
rolniczego. Wg nich pierwszymi wtedy osadnikami w Smolnie byli
Wiśniewscy, Ławrynowiczowie, Konopkowie, Stelmachowie.
Dużo
sowieckich żołnierzy mieszkało na osiedlu koło stacji kolejowej.
Przebywali tam prawie do zimy. Państwo Kownaccy potwierdzili też,
że po wojnie za stacją był tartak. Był podobno spalony, a później
doszczętnie go rozebrano. Prawdopodobnie podczas wojny produkowano w
nim stemple do umacniania okopów. Z tyłu za wsią w kierunku na
Chwalim był nieduży dom wraz z zabudowaniami gospodarczymi. Został
prawdopodobnie rozebrany zaraz po wojnie. Jesienią 1945 roku
pozostały po nim jedynie fragmenty murów. W okolicach tego domu
znajdowała się wtedy poniemiecka przepompownia, której resztki
zostały do dzisiaj. Państwo Kownaccy potwierdzili też, że obok
domu pana Zająca
(nieżyjącego już niestety) pochowano potajemnie młodego chłopaka,
który pracował w Smolnie jako parobek (pochodził podobno z
Żodynia). Chłopak ten wg ich opinii, został zamordowany przez
Niemców i dosłownie zakopany obok wspomnianego domu. Z kolei na
cmentarzu znajdują się dwie mogiły- matki i jej dziecka (oddalone
od reszty cmentarza), którzy na podstawie opowiadań innych ludzi,
zostali zamordowani w trakcie ucieczki, ale przez kogo nie wiadomo. W
Smolnie znajdowały się takie domy, w których prawdopodobnie
Rosjanie spalili kilka niemieckich rodzin. Z tego też powodu
niektóre polskie rodziny nie chciały w takich domach się osiedlać,
np. rodzina Wójcików
po odkryciu spalonych zwłok w domu, gdzie mieli zamieszkać,
postanowiła przeprowadzić się do całkiem innej okolicy.
Państwo
Kownaccy nie są całkowicie pewni, kto był pierwszym sołtysem w
Smolnie. Uważają, że był to prawdopodobnie Jan
Stróżyński,
po nim sołtysem miał być pan Fafuła,
potem Berezowski
i inni.
Pamiętają,
że za obecnym domem pani Golli,
znajdował się mały gliniany domek, który stał tu jeszcze po
wojnie, ale tak jak większość takich domków stojących na uboczu
i niezamieszkanych, został rozebrany. Państwo Kownaccy
potwierdzili, że w obecnym domu pani Jancelewicz
znajdowała się kuźnia, gdzie kowalem był pan Antoni
Barczewski.
Na
stacji kolejowej pierwszym zawiadowcą wg państwa Kownackich, był
pan Kupriańczyk,
ojciec pana Romana Kupriańczyka, przy torach przez długi czas
pracował pan Maćkowski.
Pani
Kownacka przypomniała sobie na koniec naszej rozmowy, że Niemcy,
którzy tu przebywali jeszcze przez jakiś czas, pokazali im, gdzie
mają pole z ziemniakami. Pojechali razem z nimi na pole pod Starym
Kramskiem i pomagali im nawet je wykopywać i zbierać.
Niestety,
w trakcie pisania tego materiału okazało się, ze pan Ignacy zmarł
niespodziewanie w sierpniu 2007 roku. To wielka strata dla naszej
społeczności.
Wspomnienia
Państwa Bajor.
Pani
Helena
Bajor
urodziła się w 1925 roku w Cmolasie
koło Kolbuszowej na Podkarpaciu, a jej mąż Władysław
ur. się w 1924 roku w Leszczach
również koło Kolbuszowej. Pan Władysław poznał swą przyszłą
żonę w okolicach Kolbuszowej, tam też wzięli ze sobą ślub. Trzy
tygodnie po ślubie w r. 1946 wyjechali na Ziemie Zachodnie.
Ojciec
pani Heleny był przez 43 lata kościelnym w parafii w Cmolasie, a
jej mama zajmowała się wychowywaniem dzieci. Cmolas był bardzo
dużą wsią liczącą ponad 700 domów. Dom rodzinny pani Heleny był
położony w centrum wsi. Pani Helena wychowywała się tam do 12
roku życia. W czasie wojny przeprowadziła się do siostry w
Sędziszowie
i tam przebywała aż do końca okupacji. Rodzina pani Heleny była
bardzo liczna, a Helena była najmłodsza z rodzeństwa. Z powodu
ciężkich warunków materialnych musiała od wczesnych lat pracować.
Pracowała na różnych dworach i posiadłościach zamożnych ludzi.
Nieraz musiała wykonywać bardzo ciężkie prace za niewielkie
pieniądze. Pracowała m. in. u pewnej wdowy, która miała bufet na
stacji w Sędziszowie. Często musiała obsługiwać Niemców (była
w tym czasie okupacja).
Z kolei pan Władysław opowiadał, iż w 1941 roku Niemcy wysiedlili
mieszkańców Leszczy. Wcześniej, bo już w 1940 roku otrzymał
kartę do Niemiec na roboty przymusowe, miał wtedy dopiero 16 lat.
Ojciec nie chciał oddać do Niemiec tak młodego chłopaka. Ukrywano
go w różnych miejscach aż do 1941 roku. W lipcu 1941 roku
wysiedlono całą wieś głównie dlatego, że w pobliżu znajdował
się poligon doświadczalny słynnych rakiet V-1,
V-2.
Po wysiedleniu pan Władysław wyjechał do swej rodziny do
Sędziszowa. Tam ponownie dostał kartę wyjazdu na roboty. Znów
musiał się ukrywać. Przez półtora roku pracował w piekarni i
jednocześnie tam się ukrywał. Gdy pracował jeszcze w piekarni, to
zdarzyło mu się, że został złapany przez Niemców podczas
ulicznej łapanki. Jednak znów dopisało mu szczęście- uratował
go znajomy polski policjant, który pomógł mu się ukryć. Później
ojciec załatwił mu pracę w składnicy drewna, gdzie produkowano
tzw. kopalniaki. Była to bardzo ciężka i wyczerpująca praca.
Pracował tam prawie za darmo, ale nie obawiał się przynajmniej o
to, że zostanie zabrany na roboty. Gdy w 1944 r. Rosjanie wyzwalali
te strony, został schwytany przez nich niby jako „kolaborant” i
miał być rozstrzelany. I ponownie dopisało mu szczęście.
Rosjanie, którzy prowadzili jego i jeszcze kilku innych na
rozstrzelanie, napotkali na drodze chłopa z furmanką. Zatrzymali go
i gdy zobaczyli, że ma cały baniak bimbru, to zapomnieli o
Polakach i puścili ich wolno. Nie koniec jednak na tym nieszczęść
pana Władysława. W 1944 r. miał być zabrany do obozu w
Oświęcimiu,
ale w Trzebini
wykorzystał
zamieszanie spowodowane ucieczką kilku innych ludzi i zdołał wraz
z dwójką nieznanych mu osób uciec przez tory w pobliski las.
Resztę okupacji spędził u rodziny, gdzie doczekał końca wojny.
Małżeństwo
Bajorów przyjechało Smolna w 1946 roku razem z rodzinami
Mokrzyckich
i rodziną Genowefy
Obacz.
Wszyscy oni pochodzili z okolic Kolbuszowej. Pan Mokrzycki pochodził
tak jak pani Helena z Cmolasu, znali się więc od dawna, a poza tym
przyjaźnił się z jej bratem. Bajorowie, gdy przyjechali na Ziemie
Zachodnie to osiedlili się najpierw w Kuligowie
koło Babimostu. Mieszkali tam jednak bardzo krótko, około 3
tygodni. Rozczarowani wrócili do Sędziszowa, by po 3 miesiącach
jednak wrócić. Ojciec pana Bajora znalazł im mieszkanie w Smolnie
Małym.
Mieli tam jednak bardzo ciężkie warunki. Mieszkali tam przez 9 lat.
Dopiero po tym czasie, wskutek pisania wielu monitów i próśb do
różnych urzędów, udało się otrzymać mieszkanie w Smolnie
Wielkim, gdzie obecnie mieszkają.
Państwo
Bajorowie wspominają, że w domu p. Fafułów
(tam gdzie mieszkają dziś Świstuniowie)
mieściła się siedziba Gromadzkiej Rady Narodowej. Wg nich, w
początkowym okresie sołtysami wsi byli: p. Stróżyński,
Berezowski, Kupriańczyk, Stojanowski, Szczygielski, Zawadzki. Pani
Helena była sołtysem w latach 1978-
1985.
Funkcję tę pełniła w bardzo ciężkim okresie, gdy większość
artykułów (szczególnie spożywczych ) była na kartki. Musiała
więc dodatkowo zajmować się przydziałem kartek, a oprócz tego
pozostałymi obowiązkami sołtysa, których było niemało. W roku
1985 zrezygnowała na własną prośbę z tej funkcji. Jej następcą
został p. Andrzej
Wiszniewski –przedstawiciel
młodego pokolenia.
Pan
Bajor przypomniał, że w tej wsi przez wiele lat trwały większe,
bądź mniejsze animozje między byłymi mieszkańcami Mariampola a
Janowa koło Trembowli. Dlatego też z powodu tych utarczek i kłótni
przez prawie 10 lat trwały przymiarki do budowy wodociągu we wsi.
Ostatecznie za kadencji sołtysa pana Zawadzkiego zaczęto budować
wodociąg. Pan Bajor stał wtedy na czele Społecznego Komitetu
Budowy Wodociągu. Wspomina, że z ofiarnością i zaangażowaniem
mieszkańców w budowę tej inwestycji bywało różnie. Ale jakoś
po wielu bólach, po 6 tygodniach wodociąg ukończono.
W
obecnym domu państwa Bajorów przez jakiś czas funkcjonowała filia
Urzędu Stanu Cywilnego, gdzie dawano śluby cywilne. Później, gdy
Bajorowie objęli ten dom, przez 3 lata mieściła się Gromadzka
Rada Narodowa, po tym czasie przeniesiono ją do Kargowej.
Przewodniczącym GRN w tamtym czasie był pan Korbanek
z Wojnowa. Następnie w dwóch pomieszczeniach ich domu miała
siedzibę 2-letnia szkoła rolnicza (tzw. przysposobienie rolnicze),
a w domu pana Klementowskiego była izba lekcyjna ( w miejscu, gdzie
jest dzisiaj ich ogród). Budynek ten już dzisiaj nie istnieje.
Przed wojną w tym budynku znajdowała się gospoda.
Zaraz
po wojnie komendantem straży pożarnej był pan Izydor
Stasik,
który miał warsztat stolarski. Pan Stasik był komendantem przez
wiele lat. Straż mieściła się w niewielkim budynku, który stoi
dziś obok zabudowań p. Zakrzewskich.
Na wyposażeniu była sikawka ręczna, konna.
Dawna
klubo-kawiarnia została wybudowana po wojnie w czynie społecznym. W
miejscu gdzie stoją dziś dwa bloki pracowników byłego PGR był
nieużytek, ale przed wojną był tu skwer z ławkami i huśtawkami
dla dzieci.
Przed
wojną w obecnym domu p. Franczuków
znajdowała się poczta, a po wojnie poczta znajdowała się z boku
budynku pana Zawadzkiego. Pracowała w nim pani Zofia
Domin,
gdy była jeszcze panną. We wsi w latach 50-tych istniał już PGR i
kółko rolnicze. Miała powstać spółdzielnia produkcyjna (tzw.
kołchoz), ale nie trwało to długo.
Istniało
we wsi kilka zakładów usługowych. Np. w domu p. Pigłasa
była piekarnia , a w miejscu, gdzie ma sklep pani Golla, była
kuźnia (kowalem był tam pan Kostański).
Potem w tym miejscu była zlewnia mleka, prowadzona przez pana
Olechnowicza.
Przed
wojną była w Smolnie rzeźnia, a sklep rzeźniczy mieścił się w
obecnym domu pani Grażyny
Pławskiej
z d. Bednarz. W Smolnie Małym był duży młyn, który funkcjonował
przez wiele lat. Z jego usług korzystało wielu okolicznych
rolników.
Zawiadowcą
stacji był pan Broniszewski,
a wieloletnim kasjerem pan Szałapata
i pan
Kulikowicz.
We
wsi istniał sklep obok obecnego sklepu p.
Klujów,
sprzedawała tam pani Maria
Konopacka.
Sklep ten funkcjonował dosyć długo. Dopiero wiele lat później
wybudowano obok sklep tzw.GS-owski, w którym przez wiele lat
sprzedawała pani Wenne.
Był też sklep, tzw. metalowy ( w obecnym domu p. Świstuniów),
prowadził go najpierw pan Kilimiak,
a później pani Katarzyna
Tomczak.
Jednak pierwszym sklepem po wojnie był sklep w obecnym domu p.
Kwiatkowskich koło stacji PKP.
W
okresie, gdy pan Berezowski
był sołtysem (mieszkał tam, gdzie dziś mieszkają p. Kardelowie)
, doprowadził do przeniesienia Gromadzkiej Rady Narodowej do
Kargowej.
Pani
Helena była wspólnie z panią Stanisławą
Kostańską
współzałożycielką Koła Gospodyń Wiejskich w Smolnie Wielkim.
Wspomnienia
pana Stanisława Obacza.
Pan
Stanisław Obacz mieszkał przed wojną w Mariampolu
w województwie stanisławowskim. Urodził się w 1926 roku. Jego
rodzicami byli- Jan
Obacz
i Paulina
z domu Szkredka.
Mariampol
był małym, pięknie położonym na wzgórzach miasteczkiem w zakolu
Dniestru. Miasteczko zostało założone przez księcia Jana
Jabłonkowskiego w XVII wieku.
Na
zdjęciu: Dom Ludowy w Mariampolu.
Pan
Obacz swe dziecięce lata spędził w tzw. ochronce, czyli
przedszkolu prowadzonym przez siostry Szarytki, które miały swój
dom u rodziców pana Stanisława. Później rozpoczął naukę w
szkole. Będąc uczniem szkoły powszechnej wiele czasu poświęcał
służbie kościołowi. Pamięta, że w tamtych czasach nabożeństwa
odprawiano po łacinie, a on sam do dzisiaj pamięta niektóre
modlitwy w tym języku do dzisiaj.
Wspomina,
że wojska niemieckie i węgierskie całymi pułkami przychodziły do
kościoła w Mariampolu na nabożeństwa. Pan Obacz pamięta z
tamtych czasów jedno smutne wydarzenie, które utkwiło mu w
pamięci. Miejscowy proboszcz- ksiądz Bosak,
zaprosił do siebie diakonów ze Lwowa na wypoczynek i pomoc w
kościele. Było to w lipcu 1937 roku. W czasie jednej z mszy, nagle
zerwał się wielki krzyk przez cały kościół- Klerycy się topią!
Ludzie wybiegli z kościoła na ratunek. Niestety, było już za
późno. W rwących nurtach Dniestru utopiło się dwóch młodych
kleryków.
Życie
religijne w tamtych czasach było bardzo ożywione, cała parafia
brała udział w różnych obrzędach. Pan Obacz pamięta, że zawsze
uroczyście obchodzono dzień św. Józefa. W czasie Wielkanocy przed
sumą wyruszała uroczysta procesja dookoła kościoła. Ludzie tam
mieszkający byli bardzo pobożni i bogobojni. Kultywowali dawne,
staropolskie obyczaje związane np. ze żniwami- uroczysta procesja
wszystkich parafian wyruszała w pole z księdzem na czele. Ksiądz
jako pierwszy sierpem urznął garść żyta, później wszyscy
obecni po kolei urżnęli po garści zboża. Przygotowali w ten
sposób dwa snopy zboża, które zanieśli do kościoła. Po żniwach
odprawiano uroczyste dożynki.
Szybko
upłynęły lata dziecinne. Zbliżał się rok 1939. Już w sierpniu
było widać, że zbliża się wojenna burza., ale nikt nie
spodziewał się, że nastąpią takie straszne rzeczy w przyszłości.
Na początku września (pomimo bomb spadających na most na Dniestrze
i na pobliski Stanisławów) rozpoczęli kolejny rok szkolny
normalnie. Wszyscy byli pewni, że Polska zwycięży przy pomocy
Anglii i Francji. Modlono się w kościele o zwycięstwo, ludzie żyli
jednak w strachu, co dalej będzie. Żydzi bali się Niemców i
Hitlera, który zapowiadał już wcześniej, że zrobi z nimi
porządek. Jednak Ukraińcy zacierali ręce z radości i czekając na
Hitlera stale powtarzali, że wreszcie Lachów stąd pogonią. Kilka
dni później pan Stanisław był świadkiem wyjazdu inteligencji
polskiej do Rumunii.
Po
jakimś czasie wszyscy dowiedzieli się, że zbliżają się
Rosjanie. Policja, która do końca broniła Polaków przed bandami
ukraińskich nacjonalistów, zaczęła się ewakuować i palić
dokumenty. Jednak sowiecka propaganda zaczęła głosić komunikaty,
że Rosjanie przybywają jako przyjaciele. Niestety, wszystkich
policjantów i innych urzędników aresztowano i wywieziono do
łagrów, gdzie w większości zginęli.
Rozpoczęły
się rządy sowieckie. Rozdawano ziemię parafialną i dworską. Ale
już na wiosnę wszystko przymusowo zabrano do kołchozu.
Zlikwidowano klasztor sióstr Szarytek, zrabowano sklep, okradziono
z majątku bogatszych sklepikarzy. Zaczęły się problemy z
zaopatrzeniem . Były wielkie kolejki za naftą, zapałkami czy
mydłem. Żeby kupić chleb, trzeba było jechać aż do
Stanisławowa. Przymusowo zabierano rolnikom zboże i inne produkty
rolne.
Rolnicy
musieli jechać w Karpaty na przymusową zwózkę drewna. Jechali tam
nieraz po sto kilometrów! Przy tej pracy często łamali swe wozy,
ginęły konie, a sami żyli w nędzy. Młodzież męską zabierano
na roboty do Rosji. Walczono z kościołem katolickim poprzez
podnoszenie podatków i opłat. Polskie dzieci zmuszano do nauki w
sowieckich szkołach. Dotychczasowych nauczycieli wyrzucono, a w ich
miejsce przyszli Rosjanie i Żydzi. Zakazano modlitw przed lekcjami i
po nich. Sowieccy nauczyciele straszyli dzieci, że Polski nigdy już
nie będzie.
Po
1940 roku zaczęto masowo zmuszać ludzi do wstępowania do kołchozu.
Zaczęły się wywózki całych rodzin na Sybir. Ci, którzy tu
jeszcze pozostali, żyli w ciągłym strachu, że spotka ich ten sam
los.
Pan
Obacz wspomina jak był szykanowany i poniżany ich proboszcz- ksiądz
Marcin Bosak, który zginął męczeńską śmiercią z rąk
Ukraińców w 1941 roku.
W
maju 1941 roku wiadomo już było, że coś ważnego się wydarzy.
Przestano Polaków pędzić do innych prac, tylko na budowę lotniska
w Stanisławowie. Wszyscy liczyli na to, że jak przyjdą Niemcy, to
pozbędą się komunistów. Tuż przed napaścią Niemiec na Rosję ,
w więzieniu w Stanisławowie Rosjanie zamordowali dużą liczbę
więźniów i sami zaczęli w popłochu uciekać, gdy usłyszeli
pierwsze wybuchy bomb. Gdy wkroczyli Niemcy, to Ukraińcy witali ich
z wielką radością, bo w zamian za to Ukraina dostała od Hitlera
tzw. Samostijną
Ukrainę.
Niemcy szukali wtedy po domach komunistów.
Zaczęły
się dni panowania samodzielnej Ukrainy. Ukraińcy zbierali się na
wiecach pod cerkwiami. Słychać było głosy, że nadszedł czas,
żeby zrobić porządek z Lachami (Polakami). Nawet ich proboszcz –
ksiądz Markiewicz, tak ich zachęcał do mordowania Polaków:
„Takiego Polaka, co czeka na Sikorskiego, lusznią czy kłonicą
bijcie”. Zaczęły się polowania na pojedynczych, upatrzonych
Polaków.
Pan
Obacz widział kilometrowe kolumny Żydów prowadzonych przez
Niemców. Słyszał o zabiciu węgierskich Żydów w Stanisławowie
przez Ukraińców. Zasypano ich potem we wspólnej mogile.
Pan
Stanisław pamięta, że w kilka dni po zamordowaniu księdza Bosaka
(było to pod koniec sierpnia 1941 roku) nastąpiła wielka powódź
. Wiele ukraińskich wsi położonych niżej niż Mariampol zostało
zalanych przez Dniestr.
Na
wiosnę 1942 roku nastał straszny głód. Niemcy zabierali rolnikom
resztkę zboża. Głównym pożywieniem ludzi była wtedy kukurydza i
zgniłe od wody ziemniaki. Jedzono wtedy pokrzywę, lebiodę, liście
z buraków. Bardzo wiele osób zmarło w tym czasie z głodu.
Nastały
rządy niemieckie i ukraińskie. Niemcy nie potrafili uszanować
nawet Mszy św. Zdarzało się, ze w środku mszy potrafili brutalnie
wejść do kościoła i wyprowadzić wszystkich ludzi. Wywozili ich
później na roboty do Rzeszy. Zmuszano Polaków do przyjmowania
obywatelstwa ukraińskiego. Jednak niewielu uległo presji.
W
1943 roku zaczęło się mówić o mordowaniu Polaków na Wołyniu.
Nikt nie wierzył w to, ze coś takiego mogłoby się zdarzyć koło
Mariampola. Niedługo później było widać czerwone łuny palonych
sąsiednich wiosek, podpalanych przez banderowców. Nalepiano na
domach Polaków kartki z napisami : „Za San Lasze, bo to nasze!”
W razie odmowy wyjazdu czekała nas śmierć i spalenie. Część
Polaków, w obawie o własne życie, zaczęli wyjeżdżać w okolice
Przemyśla i Krakowa.
Pan
Obacz i jego rodzina przez prawie 2 lata musieli ukrywać się po
lasach i ziemiankach przed ukraińskimi pogromami. Najgorsze jednak
nastąpiło w nocy 29/30 marca 1944 roku, około drugiej w nocy.
Wtedy to Ukraińcy zaatakowali dzielnicę Mariampola- Wołczków.
Zaczęli palić domy, do uciekających ludzi strzelali. Tej pamiętnej
nocy wymordowali ponad 70 Polaków, a kilkaset osób było rannych.
Spalono wtedy ponad 300 domów. Wśród ofiar było wiele dzieci.
Wieś zamieniła się w jedno wielkie pogorzelisko.
Na
drugi dzień po pożarze Wołczkowa miała przyjść kolej na
Mariampol, ale niespodziewanie wpadła sowiecka partyzantka i
wybawiła ich od niechybnej śmierci.
W
lipcu 1944 roku uciekli Niemcy, a przyszli Sowieci. Ukraińskie bandy
nadal grasowały. Polacy łudzili się, że będzie lepiej. Dorosłych
mężczyzn zabrano do wojska- pędzono ich w podartych butach i o
głodzie aż do Przemyśla.
Nadszedł
1945 rok. Ludzie wyruszali w pole do zasiewów i innych prac
polowych. Już wtedy wiedziano jednak, że będą wysiedlać Polaków,
ale nikt nie chciał w to wierzyć. W czerwcu zrobiono zebranie i
powiedziano na nim, że wszyscy Polacy wyjeżdżają przymusowo na
zachód. Ludzie nie dowierzali. Jednak gdy powiedziano, ze trzeba
przyjąć sowieckie obywatelstwo, aby tu pozostać, to uwierzyli w
czekający ich los.
Przez
trzy dni nikt nie chciał brać kart ewakuacyjnych, To było
straszne- wyjeżdżać stąd, zostawić swoją ojcowiznę. Pozwolono
zabrać ze sobą jedynie rzeczy pierwszej potrzeby- jednego konia
(lub krowę), trochę starego zboża. Powstał też problem kościoła.
Wraz z kilkoma innymi osobami pan Obacz zdołał ukryć w sianie
obraz Matki Boskiej Zwycięskiej , który wpadłby w ręce Sowietów.
Większość sprzętów kościelnych wywieziono do zakonu jezuitów w
Stanisławowie.
Na
początku sierpnia 1945 roku ks. Mikołaj
Witkowski
odprawił ostatnią mszę w Mariampolu. Po mszy zaczęto zwozić
swoje rzeczy na peron kolejowy w Stanisławowie. Trzeba było marznąć
na dworze przez kilka dni, czekając na wagony. Gdy pan Obacz
spojrzał z oddali na Mariampol, to pomyślał, czy jeszcze
kiedykolwiek dane będzie mu zobaczyć to miejsce jeszcze kiedyś.
Po
kilku dniach przyszły wreszcie wagony, były to zwykłe węglarki.
Musieli się ładować po kilka rodzin do jednego wagonu. Kto zdobył
kawałek papy, przykrywał swoje rzeczy, żeby nie zmokły. Pod
koniec sierpnia wyjechali ze Stanisławowa. Lwów przejechali w
nocy, później Przemyśl. W Krakowie byli w nocy. Na dłużej
zatrzymali się w Zabrzu-Mikulczycach. Tam musieli czekać kilka dni
na polskie wagony. Musieli uważnie pilnować swego dobytku, gdyż
wokół kręciło się pełno rabusiów. Wreszcie przeładowali się
i ruszyli w dalszą drogę. Nie wiedzieli jednak, dokąd ich wiozą.
Co kilka dni odczepiano parowóz. Pan Obacz pamięta, jak
przejeżdżali przez zrujnowany Głogów. Później mieli dłuższy
postój we wsi Buchwald koło Szprotawy. Chcieli się tam osiedlić,
ale Sowieci im na to nie pozwolili. Mieszkający tam Niemcy prosili
Polaków, aby tu chcieli zostać. Mieli dosyć Sowietów, którzy
traktowali ich gorzej niż niewolników.
Dojechali
do Żar, mieli tu na rozkaz się osiedlić, ale stanowczo odmówili.
Skierowano ich w stronę Poznania. Ostatecznie skierowano ich
transport na tzw. Ziemie Zachodnie. Po 6-tygodniowej jeździe 16
października około godziny 18-tej ich transport zatrzymał się w
Świebodzinie. Do Smolna dotarli już wieczorem. Ludzie zaczęli
wychodzić z wagonów, żeby rozprostować kości. Radość, ze to
koniec tułaczki, mieszała się z bolesnym uczuciem utraconej na
zawsze ojcowizny. Nikt nie poszedł do wsi, bo była już noc. Wieś
wyglądała na dziką i smutną. Kobiety szlochały, bo różnie
mówiono o tymczasowości ich pobytu tutaj, o nowej wojnie, wszystko
to zastraszało ludzi. W tej panice kilku starszych gospodarzy
zaczęło się naradzać. Chwilę później rozpalono ognisko. Ludzie
zaczęli schodzić się do ogniska. Wtedy to Jan
Tomczak
tak przemówił: „ Teraz miesiąc różańcowy i my z różańcem
rozpocznijmy tu nasze nowe życie, nic złego nam się nie stanie pod
opieką Matki Bożej. Pierwsze nasze kroki na tej ziemi zaczniemy z
modlitwą.” Ludzie pokrzepieni modlitwą poszli do swych wagonów.
Z pobliskich domów wyszli Niemcy i płacząc powtarzali- Mein Gott!
Wiedzieli, ze Polacy się modlą.
Rano
ludzie zaczęli się osiedlać w przeznaczonych im gospodarstwach.
Wzięli się też do porządkowania kościoła ewangelickiego, który
był w opłakanym stanie. Pojawił się problem braku księdza. W
niedzielę pan Obacz spytał jednej Niemki, gdzie jest najbliższy
kościół katolicki. Na migi wytłumaczyła mu,, że w Kargowie. W
kilka osób poszli tam pieszo. Wreszcie po 6 tygodniach mogli być na
mszy . W Kargowie utrzymała się wtedy nieduża grupa Polaków,
zwanych autochtonami. Po mszy grupa mariampolan poszła do zakrystii,
żeby ksiądz poświęcił ich kościół. Okazało się jednak, że
był on Niemcem i nie mogli się z nim dogadać. Dowiedzieli się
jedynie tyle, ze muszą jechać albo do Gorzowa, albo samemu znaleźć
księdza. Szczęśliwym trafem znaleźli na peronie w Sulechowie
księdza Stefanickiego,
tego samego, który był proboszczem w Janowie, koło Trembowli
Zapanowała wielka radość we wsi. Ludzie, sami biedni, bardzo
troszczyli się o utrzymanie księdza. Do dziś pan Obacz wspomina,
jak staruszka Maria
Tomczak,
wzięła konia i wraz z innymi ludźmi, chodząc od domu do domu,
zbierała datki na utrzymanie księdza.
W
związku z tym, że był już ksiądz, zaczęto myśleć o
poświęceniu kościoła. Miejscowa ludność włożyła wiele pracy,
aby kościół nabrał katolickiego charakteru. Przy remoncie
kościoła pracowali stolarze, murarze i inni ludzie całkiem za
darmo. 9 grudnia 1945 roku nastąpiło uroczyste poświęcenie przez
księdza Stefanickiego. Radość z kościoła nie była jednak długa-
ksiądz zaczął poważnie chorować (miał już ponad 80 lat).
Jesienią 1946 roku pożegnał się z parafianami i musiał
wyjechać. Niedługo potem zmarł. Opiekę nad smoleńskim kościołem
przejął proboszcz z Klenicy, który obiecał jednak, ze będzie
odprawiał msze w miejscowym kościele jedynie raz w miesiącu.
Dopiero w latach 50- tych Smolno miało już swego księdza i od
tamtej pory jest dużą i prężnie działającą parafią.
Pan
Stanisław przypomina sobie, że była tu piękna niemiecka
biblioteka, w której było mnóstwo starodruków. Wśród starych
książek znalazł piękny, łaciński brewiarz z XVII wieku. Kazano
mu jednak go spalić, taki sam los spotkał prawie wszystkie książki
z tej biblioteki.
Pan
Obacz słyszał od starszych kobiet ze wsi Stare Kramsko, że w tym
miejscu, gdzie stoi dziś kościół, był wcześniej drewniany
kościół katolicki. Jednak dziedzic Smolna przeszedł na
protestantyzm. Zbudował kościół z cegły według wzorów
ewangelickich i cała wieś przeszłą na luteranizm.
Jak
wyglądało Smolno Wielkie zaraz po wojnie? Wieś sprawiała trochę
przygnębiające wrażenie. Dużo domów było spalonych i
splądrowanych. Stacjonowali tu Rosjanie i to oni w głównej mierze
(oprócz szabrowników z Wielkopolski) przyczynili się do ograbienia
wioski. W samej wsi nie było śladów przejścia frontu (oprócz
zniszczonego pałacu). To właśnie w rejonie pałacu miała miejsce
jedyna potyczka z Niemcami. Według świadków, pałacu bronili
młodociani żołnierze niemieccy. Rosjanie, nie chcąc ryzykować
śmiercią swych żołnierzy, podpalili pałac i spalili w nim
obrońców pałacu. Zginęło wtedy prawdopodobnie ośmiu Niemców.
Po pożarze pałac rozebrano do fundamentów. Taka była wtedy
sytuacja- Rosjanie i szabrownicy, mieli czas od przejścia frontu aż
do października na okradanie wioski.
Niemcy,
którzy tu jeszcze przebywali, byli zgrupowani w kilku domach koło
stacji kolejowej, w tzw. getcie. Zostali ogołoceni niemal ze
wszystkiego. Pozwolono im jedynie na zabranie ze sobą naprawdę
niezbędnych rzeczy. Punkt zborny znajdował się dla nich w obecnym
domu pana Klementowskiego. Co kilka dni załadowywano ich na
ciężarówki w kierunku Sulechowa.
Ci
osadnicy, którzy mieli zamieszkać w domach, w których byli
jeszcze Niemcy, najbardziej na tym skorzystali. W domach tych były
praktycznie wszystkie sprzęty i urządzenia domowe. Gdy już
wyjeżdżali, to niewiele mogli z tego zabrać.
Wszystko,
co związane było z pobytem Niemców był niszczone. Np. tablice z
numerami domów i nazwiskami właścicieli, wszelkie dokumenty,
druki, plany, mapy. Najbardziej ucierpiał jednak miejscowy cmentarz
ewangelicki. Takie to były wtedy czasy- wszystko, co niemieckie,
było niszczone.
Pan
Obacz pamięta, że tuż obok kościoła stała jeszcze poniemiecka
szkoła. Miała jedynie spalony dach. To właśnie w tej szkole, pan
Stanisław znalazł mnóstwo starych książek i brewiarzy. Jednak
większość z nich spalono. Z lewej strony kościoła był niemiecki
cmentarz. Obok krypty był wtedy piękny grobowiec rodzinny, zapewne
jakiejś bogatej, arystokratycznej rodziny. Na tym cmentarzu było
wtedy bardzo dużo grobów. Były w dosyć dobrym stanie. Kościół
od cmentarza oddzielało drewniane ogrodzenie. Pan Obacz pamięta, że
widział na tym cmentarzu co najmniej kilka nagrobków z polskimi
nazwiskami, takimi jak: Parnitzky,
Kaliske.
Sam
kościół był wtedy bardzo zrujnowany- zniszczony dach, wewnątrz
kościoła było mnóstwo gruzu i śmieci. Zachowany był ołtarz.
Nie było żadnych ławek, ani sprzętów liturgicznych. Pan Obacz
pamięta, że był jeszcze wtedy chór przy obu bocznych ścianach.
Jednak balkony boczne były w tak złym stanie, ze trzeba było je
rozebrać. Na cmentarzu przy kościele znaleziono porozrzucane w
nieładzie fragmenty organów kościelnych.
Od
1945 do 1957 roku kościół w Smolnie podlegał pod parafię w
Kalenicy. Gdy ksiądz Stefanicki musiał wyjechać, to msze odprawiał
ksiądz Megier
z Kargowej. Dopiero w 1957 roku władze zezwoliły na utworzenie
parafii w Smolnie. Pierwszym proboszczem był ksiądz Józef
Król.
Obecny
dom, gdzie mieszka pan Obacz był zamieszkiwany przez rodzinę
Ilnickich,
a później Kwiatkowskich.
Obaczowie mieszkają w tym domu od 1960 roku.
Pan
Stanisław jest szczęśliwy, że żyjemy w wolnej Polsce, o którą
trzeba było w przeszłości tyle walczyć. Całe swe życie spędził
obok kościoła i z kościołem. Ma brata Władysława,
który jest księdzem od bardzo wielu lat. Pan Stanisław wraz ze
swym bratem wiele przeszedł w swym życiu ciężkich chwil, ale nie
żałuje tego. Wie, ze warto było poświęcać się dla dobra
innych. Chciałby tylko, aby młodsze pokolenia zrozumiały, jak
wielką ofiarę trzeba było ponieść w obronie wiary ojców i w
obronie Ojczyzny.
Wspomnienia
pani Anny Kazimowicz.
Pani
Henryka
Kazimowicz
z domu Wasylik
urodziła
się w Janowie
koło
Trembowli w 1930 roku. Jej rodzicami byli: Stanisław
Wasylik
i Aniela
z domu Ossowska.
Miała brata- Bronisława,
który zmarł wcześnie, bo w wieku 53 lat. Ma jeszcze siostrę,
która mieszka do dziś w Świebodzinie.
Jej
brat był deportowany do Niemiec, przebywał na robotach od 1941 roku
do prawie końca wojny. Pamięta, że gdy wrócił z robót, to
opowiadał, że był tam w okolicach Drezna. Mówił jej, że gdy
Amerykanie mieli bombardować to miasto, to ostrzegali wcześniej
ludność cywilną, żeby się ewakuowała. Dali Niemcom trzy dni na
opuszczenie Drezna. Ci jednak nie posłuchali ich ostrzeżeń. Efekt
tego był tragiczny- wskutek tak zwanych nalotów dywanowych, Drezno
zostało doszczętnie zniszczone, a dziesiątki tysięcy ludności
cywilnej zginęło w wyniku tych nalotów. Bronisław Kazimowicz po
wojnie wyjechał w okolice Częstochowy, tam się ożenił i mieszkał
przez jakiś czas. Potem wyjechał na zachód i tam już pozostał do
końca życia.
Pani
Henryka dosyć dobrze pamięta ten moment, kiedy Sowieci napadli na
Polskę 17 września 1939 roku. Miała wtedy wprawdzie dopiero 9 lat,
ale utkwiło jej w pamięci szczególnie to, że byli bardzo butni i
pewni siebie. Zawsze powtarzali, że przybyli tutaj, aby „
oswobodzić uciśniony naród ukraiński od polskich panów i
ciemiężców”. Moja rozmówczyni pamięta też dobrze, gdy nasze
wojska, a zwłaszcza dowództwo chciało ewakuować się do Rumunii.
Jechali całą kolumną na południe, ale nie wiedzieli, że są
obserwowani ze szczytu pobliskiego wzgórza przez sowiecki patrol.
Gdy tylko Polacy wjechali do wąwozu, który był poniżej Janowa, to
z drugiej strony pojawił się duży oddział sowiecki, który
zagrodził im drogę. Zaskoczenie było kompletne, a poza tym wojsko
miało rozkazy, aby nie walczyć z Rosjanami. Zostali wszyscy wzięci
do niewoli. Oficerowie zostali wywiezieni do któregoś z obozów w
Ostaszkowie lub Charkowie, a co stało się z żołnierzami, tego
moja rozmówczyni już nie wiedziała.
Pani
Henryka opowiada, jak poprzez swoją wrodzoną intuicję uniknęła
deportacji na roboty do Niemiec. Pamięta, że którejś niedzieli
była na mszy w miejscowym kościele. Coś jej jednak mówiło, żeby
wyjść wcześniej z kościoła. Gdy tylko z niego wyszła, to
zobaczyła na własne oczy, jak po kilku minutach kościół został
otoczony przez kordon niemieckiego wojska. Z tyłu stało kilka
ciężarówek. Do nich zaczęto ładować ludzi prosto z kościoła.
Większość z tych osób trafiła na roboty w różne rejony
Niemiec. Pani Henryka dowiedziała się później od znajomych, że
niektórzy ludzie z tej grupy zdołali uciec, ale było to zaledwie
kilka osób. Okazało się, ze przy tej łapance zatrzymano ponad 40
osób. Gdy pani Henryka przybiegła zdyszana do domu, to jej matka
była zdziwiona, że przyszła tak szybko z kościoła. Wówczas ona
opowiedziała jej czego była świadkiem.
Niemcy
często robili rewizje w domach. Szukali, czy nie ma w domu
nielegalnie ubitych świń. Za taki ubój wywozili na roboty, lub
wsadzali do więzienia, a nawet wywozili do obozu koncentracyjnego.
Ogólnie w czasie okupacji hitlerowskiej żyło się bardzo ciężko,
brakowało prawie wszystkiego- nafty, zapałek, żywności, ubrań.
W
Janowie pani Henryka chodziła do szkoły z bratem pani Jarockiej
ze Smolna, a także z panem Zbaraszczukiem,
z którym znała się dosyć dobrze. Mieszkała od niego wprawdzie
dosyć daleko, ale utrzymywali ze sobą kontakty, gdyż znali się ze
szkoły, do której razem chodzili. Z opisu mojej rozmówczyni
wynika, że Janów był bardzo ładnym miasteczkiem- pięknie
położony nad rzeką Seret, na kilku wzgórzach prezentował się
wyjątkowo malowniczo. Były tam cztery mosty.
Rodzice
pani Kazimowicz mieli nieduże, dwuhektarowe gospodarstwo, ale pomimo
tego i tak było co robić w gospodarstwie i w samym domu. Nie było
kiedyś tylu maszyn, co dzisiaj. Ale żyło się jakoś inaczej,
swobodniej, może trochę wolniej i biedniej, ale ludzie nie
narzekali. Pani Henryka twierdzi, że ukraińskie represje nie
dotknęły osobiście jej rodziny, czy bliskich, ale słyszała i
wiedziała o przypadkach mordowania Polaków, którzy mieszkali na
peryferiach Janowa, czy okolicznych wiosek, licznie rozsianych w
pobliżu. Przypomina sobie porwanie nauczyciela historii z jej
szkoły, który został zamordowany w pobliskim lesie. Słyszała
też, że na plebanii podobno mąż Ukrainiec zamordował żonę-
Polkę. Takie były wtedy okrutne próby lojalności stosowane przez
Ukraińców. Nawet, gdy ktoś z Ukraińców miał w rodzinie
Polaków, to miał rozkaz ich zabić. Nie zawsze jednak dochodziło
do aktów zbrodni, nieraz bywało tak, że wystarczyło samo
ostrzeżenie przed śmiercią i wówczas zagrożone polskie rodziny
uciekały . Takie to wtedy były straszne czasy i ludzie często
musieli uciekać w nocy do lasu, aby uniknąć śmierci z rąk swych
nieraz sąsiadów i znajomych, ale Ukraińców.
Pani
Kazimowicz pamięta, że wyjeżdżała wraz z rodziną z Janowa w
październiku 1945 roku, a przyjechali do Smolna Wielkiego dopiero 18
listopada . Jechali, jak się okazało prawie siedem tygodni ! Pani
Henryka podkreśla, że tamta podróż była bardzo męcząca. Przez
długi czas jechali w odkrytych wagonach tzw. lorach. Dopiero gdzieś
od połowy drogi przeładowali się do innego transportu, gdzie były
wagony kryte.
Gdy
przyjechali na zachód, to już wcześniej ich ojciec zajął dom w
Ostrzycach
i tam zamieszkali. Na początku było im bardzo ciężko, tak jak i
innym, którzy w tym czasie przyjechali z tamtych terenów. Na
początku był ogromny chaos, niepewność jutra i tymczasowość.
Tak
mniej więcej wyglądała sytuacja na początku, tuż po przyjeździe
na Ziemie Zachodnie.
Na
początku mieli tylko jedną krowę, kilka prosiąt i trochę drobiu.
Jednak później, dzięki pomocy państwa i innych ludzi dobrej woli,
doprowadzili swój dom do takiego stanu, aby można było w nim w
miarę możliwości, normalnie mieszkać. I tak, z roku na rok
zaczęło im się żyć coraz lepiej, Nie było to może to samo, co
przed wojną na wschodzie, ale mogli żyć normalnie. Pani Henryka
mieszkała w Ostrzycach do 1947 roku, kiedy to wyszła za mąż za
Jana
Kazimowicza.
Od tamtej też pory zamieszkała w Smolnie Wielkim. Początkowo
zamieszkali z mężem w obecnym domu państwa Grochalskich, a w tym
domu, gdzie mieszkają teraz, mieszkali państwo Burdziejowie.
Dopiero po kilku latach wprowadzili się do tego domu, gdzie
mieszkają teraz. Moja rozmówczyni wspomina, że za jej pamięci
zostało rozebranych co najmniej kilkanaście domów, cześć z
nich została spalona przez przebywających tu jeszcze Rosjan, a
część przez grasujących tu często szabrowników z Wielkopolski.
Takie to były wtedy czasy, że to, co wydawało się bezpańskie,
traktowane było jako niczyje. Taki właśnie los spotkał tartak,
domy leżące z dala od wsi, piece chlebowe i inne obiekty, które
kiedyś tu były.
Moja
rozmówczyni wspomina, że jeszcze kilkanaście lat temu odwiedziła
ich pewna niemiecka rodzina, która tu kiedyś mieszkała . Zrobili
trochę zdjęć, filmowali okolicę. Po jakimś czasie przysłali im
zdjęcia wraz ze swym adresem. Mieszkali podobno w Berlinie.
Niestety, okazało się, że był to jednorazowy kontakt z nimi.
Pani
Kazimowicz powróciła na chwilę do samego wyjazdu z Janowa.
Wyjeżdżali z Trembowli-
dużego miasta powiatowego. Wzięli ze sobą jedną krowę, kozę,
trochę zboża i innych najbardziej potrzebnych rzeczy. W jednym
wagonie jechały cztery rodziny- ich rodzina, rodziny Czekańskich,
Rybickich i jeszcze jedna rodzina, których nazwiska w tej chwili nie
pamięta. Co jakiś czas zatrzymywali się nawet na kilka dni w
niektórych miejscowościach. Jechali z księdzem, który niestety,
zmarł po drodze. Znów musieli zatrzymać się na kilka dni, aby go
godnie pochować. I tak męczyli się, jadąc przez prawie 7 tygodni.
Mąż pani Henryki – Jan, pochodził z okolic Stanisławowa. Był
od niej o kilka lat starszy. W czasie wojny walczył w kampanii
wrześniowej. Później był na zsyłce na Syberii aż za Uralem.
Mieszkał tam wraz z innymi nieszczęśnikami w ziemiance, musiał
pracować w nieludzkich warunkach, wiele tam wycierpiał. Później,
gdy zaczęła się formować 1 Armia Wojska Polskiego to wstąpił do
niej. Przeszedł cały front aż do Berlina. Przez wiele lat pracował
na kolei. Mieli w Smolnie nieduże gospodarstwo rolne, które oboje
prowadzili. Niestety, od wielu lat pan Jan już nie żyje. Pani
Kazimowicz mieszka teraz tylko z najmłodszym synem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz