Wspomnienia pierwszych osadników.

Zapewne większość z Was ( mieszkańców Smolna czy też gminy Kargowa) czytała "Kargowskie wspomnienia", gdzie opisano wojenne i powojenne losy pierwszych osadników w naszej gminie. Jednakże formuła tej książki była taka, że postanowiono położyć nacisk na wydarzenia powojenne, co jest zrozumiałe.
Tak się złożyło, że kilka lat wcześniej, bo w roku 2007 postanowiliśmy z kolegą Gąsiorowskim ze smoleńskiej OSP ( przyznaję uczciwie, że to był jego pomysł) spisać wspomnienia najstarszych mieszkańców Smolna Wielkiego w formie wywiadów z nimi. Tak też się stało. Jeszcze w maju tego samego roku zorganizowaliśmy w remizie spotkanie z tymi osobami, które bardzo życzliwie odniosły się do naszego projektu.
Postanowiłem przypomnieć fotoreportaż z tamtego spotkania.



























































































Od tamtego spotkania minęło już ponad 12 lat i z przykrością odnotowuję, że większość osób obecnych na spotkaniu już nie żyje. Cieszę się jednak, że nasz projekt udał się i został doprowadzony do końca. Kilka lat później wspomnienia tych osób ( w nieco okrojonej formie) stały się częścią pracy "Kargowskie wspomnienia".
Dlaczego o tym piszę? Dlatego choćby, że wspomnienia tych osób spisane przeze mnie, wyglądały trochę inaczej. Dlatego inaczej, że pozwoliłem i nawet wymagałem tego od nich, aby jak najwięcej opowiedzieli mi o swych losach na terenach skąd przybyli. Choćby z tego powodu, myślę, że warto poznać te wspomnienia w trochę innej, mam nadzieję, że ciekawszej wersji.
Na początku chciałbym przedstawić wspomnienia Pana Józefa Kazimowicza.


Wspomnienia pana Józefa Kazimowicza.


   Pan Józef urodził się w Dryszczowie w powiecie Podhajce, w dawnym województwie tarnopolskim w 1927 roku. Dereszów leżał blisko granicy z woj. Stanisławowskim. Była to średniej wielkości wieś. Parafia katolicka i kościół znajdował się w Horożance. Rodzicami pana Józefa byli: Władysław i Emilia z domu Pawłowska. Miał troje rodzeństwa, ale wiedział też, że zmarło troje jego starszego rodzeństwa. Z obecnego rodzeństwa był najstarszy, miał jeszcze brata i siostrę.
W Dryszczowie rodzice pana Józefa mieli dosyć duże gospodarstwo rolne o powierzchni około 7 hektarów. Przed wojną chodził do szkoły powszechnej w Dryszczowie. Uczęszczał do niej do czasu wybuchu wojny, a właściwie do czasu agresji Rosji sowieckiej na Polskę we wrześniu 1939 roku.
  Pan Kazimowicz zapamiętał szczególnie moment wkroczenia wojsk sowieckich na te tereny w 1939 roku. Miał wtedy 12 lat, ale ten moment pamięta dosyć dobrze. Pasł wtedy
krowy na łące. Widział wtedy polskie wojsko maszerujące w stronę Rosji. Na czele oddziału jechał na koniu ich dowódca. Zatrzymał wojsko, gdyż widać było zbliżające się z naprzeciwka oddziały rosyjskie. Oznajmił swym żołnierzom, że Rosjanie jadą na pomoc Polsce. Stało się jednak zupełnie inaczej. Polskie wojsko zostało zmuszone do złożenia broni i dostało się do niewoli. Poprowadzili ich na północ. Później pan Józef dowiedział się, że oficerów zabrali koło Charkowa, a żołnierzy spotkał nieznany los, zostali prawdopodobnie rozstrzelani. Pan Józef przypomniał sobie, że brat jego ojca został wysłany w tamtym czasie na Sybir. Potem udało mu się wraz z jego synem dostać do tworzącej się wtedy armii generała Andersa. Walczył w tej armii aż do końca wojny. Po wojnie osiadł w Anglii. Nie żyje już niestety od kilkunastu lat.
  Rodzice pana Kazimowicza zajmowali się pracą w gospodarstwie. Matka pana Józefa zajmowała się domem, a ojciec oprócz pracy na roli, pracował również od czasu do czasu jako szewc. Handlował też trochę końmi. W okolicach Dryszczowa nie było większego przemysłu. W tej miejscowości było sporo rzemieślników- szewców, krawców, stolarzy, masarzy. Handlem trudnili się głównie Żydzi. W dawnym Dryszczowie mieszkało znacznie więcej Ukraińców niż Polaków. Ale narody te żyły ze sobą we względnej zgodzie, bez jakichś większych konfliktów, czy zadrażnień. Było tak aż do czasu wybuchu wojny. Wtedy to Ukraińcy coraz częściej zaczęli prześladować Polaków.
  We wsi mieszkało wtedy sporo tzw. kolonistów, byli to osadnicy z Polski, którzy walczyli w Legionach Piłsudskiego. Gdy tylko Rosja zaanektowała te ziemie, to wszyscy koloniści zostali wywiezieni na Sybir.
W czasie wojny w 1939 roku została spalona przez Niemców cała ulica, na której mieszkali też Kazimowiczowie. Przez jakiś czas mieszkali u znajomych Ukraińców. W tamtym rejonie odbywały się ciężkie walki między Niemcami a partyzantką rosyjską. Gdy walki ustały, to cała młodzież z tych okolic uciekła do pobliskiej wsi Panowice. Po jakimś czasie walki znów przybrały na sile. Gdy ponownie ucichły, to pan Józef wybrał się na rekonesans, aby zobaczyć, jaka jest sytuacja. Okazało się, że we wsi jest pełno Niemców, a Rosjanie się wycofali. Młodzież została zapędzona przez Niemców do budowy i naprawy dróg. Rodzice w tym czasie wyjechali do Stanisławowa, aby wyrobić dokumenty potrzebne do wyjazdu, a w tym czasie pan Józef został z młodzieżą z tamtej wsi. W międzyczasie Ukraińcy zaczęli ogłaszać mobilizację wszystkich Polaków do swojej armii. Pan Józef był w grupie poborowych (miał wtedy tylko 16 lat), których pędzono do miasta. Potem okazało się, że Ukraińcy planowali rozstrzelać wszystkich Polaków, a tylko młodzież ukraińską mieli tak naprawdę wcielić do wojska. Polacy chyba domyślali się swego losu, gdyż bardzo duża część z nich uciekła z transportu (wieziono ich furmankami) do lasu.
Spotkali po drodze węgierski oddział . Ci obiecali im, że dowiozą ich do Stanisławowa, ale okazało się, że zawieźli ich do Halicza, gdzie zatrzymali ich Niemcy. Dowódca Madziarów dogadał się z Niemcami (za sowitą opłatą) na tyle skutecznie, że ci ich puścili. Jednak po niedługim czasie zostali ponownie zatrzymani i zawiezieni na niemiecką komendę. Znów prowadzący ich Węgier przekonał Niemców, że nie prowadzi żadnych przestępców, lecz uchodźców na zachód. Węgrzy eskortowali ich aż do Stanisławowa. Tam pan Józef spotkał się z bratem ojca i jego rodziną. Ojciec pana Kazimowicza załatwiał w tym czasie formalności urzędowe związane z ich wyjazdem i dlatego wrócił do Dryszczowa. Mój rozmówca wsiadł z innymi kolegami do pociągu i postanowił pojechać za rodzicami. Żeby nie złapali ich Niemcy, to pierwszy raz nauczył się skakać z pociągu . Nie zdążył jednak spotkać się z rodzicami, ci ponownie już wyjechali do Stanisławowa. Wsiadł więc do pociągu do Halicza i postanowił dojechać do Przeworska, gdzie mieli być już jego krewni. Nie dane mu było i tym razem dojechać do swego celu. Musiał zawrócić do Stanisławowa. Na tamtejszym dworcu widział porozlepiane ulotki, że Rosjanie będą bombardować stację. Faktycznie, za jakiś czas nadleciały bombowce, które zbombardowały dworzec. Po nalocie wrócił na spaloną stację. Pojechał wraz z kilkoma kolegami kolejka wąskotorową do Przeworska przez Komańczę. W tym czasie jego rodzice przebywali jeszcze w Haliczu. Wiedzieli o tym, że był nalot na Stanisławów i obawiali się o życie swego syna. Niedługo potem spotkał się w końcu z rodzicami. Mieszkali tam razem aż do wiosny. Później na te tereny przyszła partyzantka radziecka. Jakiś czas później pan Józef został zaangażowany do pomocy polskiej partyzantce z Armii Krajowej, której było sporo na tamtych terenach. Organizował broń i żywność dla partyzantów. Pomagał im rozbrajać Niemców i brać ich do niewoli. Nieraz był świadkiem rozbrajania dużej grupy Niemców przez zaledwie kilku partyzantów. Później widział rosyjską ofensywę. Za jakiś czas wyjechał do Mogilna, gdzie pomagał swemu stryjowi na gospodarstwie. Latem 1945 roku wyjechał pociągiem na zachód i dotarł do Sulechowa. Wysiadł na stacji i dalej szedł pieszo torami w kierunku Smolna. Wcześniej dowiedział się, ze jego rodzice już tam przybyli. Po drodze widział, jak Rosjanie pędzili stada niemieckich krów. Wreszcie spotkał się z rodzicami.
  Jak wyglądało wtedy Smolno? Ogólnie wieś nie była mocno zniszczona. Latem 1945 roku i wczesną jesienią we wsi byli jeszcze nieliczni Niemcy. Było też w tym czasie sporo Rosjan, którzy mieli pilnować tu porządku. Już wtedy było sporo osiedlonych rodzin z Wielkopolski, ale tylko nieliczni z nich pozostali tu na dłużej, jak np. rodzina pana Izydora Stasika.
  Pan Józef pamięta, że gorzelnia w dawnym majątku była jeszcze w dobrym stanie, ale pałac był już wtedy spalony i mocno zdewastowany. Prawdopodobnie do końca września został całkowicie rozebrany. Mój rozmówca pamięta też obelisk naprzeciw kościoła, który wyglądał wtedy całkiem inaczej. U góry był biały granitowy krzyż, całość była ogrodzona ozdobnym ogrodzeniem. Jeszcze wtedy na stopniach obelisku były białe tablice z niemieckim napisem.
 Pamięta też, że wtedy przy kościele było sporo niemieckich grobów. W kaplicy cmentarnej było sporo tablic nagrobnych. Potwierdza istnienie przejścia podziemnego z pałacu do kościoła. W kościele zaraz po wojnie chór znajdował się także po bokach, jednak później boki te zostały zlikwidowane. W tamtym czasie było we wsi wiele domów krytych strzechą, ale niestety nie ma do dziś żadnego z nich.
Na placu, gdzie stoją dziś dwa bloki mieszkalne byłych pracowników PGR, były tam ogrody m.in. pana Lachowicza, pani Śrutwy i Obacz. Były tam jakieś szopy i inne budynki gospodarcze.
  Zaraz po wojnie działała gospoda w obecnym domu państwa Klementowskich. Była dosyć duża. Znajdowało się tam kilkanaście stolików, był duży bar. Obok był sklep państwa Grzybów. Druga gospoda, a po wojnie właściwie jako pijalnia piwa była w domu Świstuniów. Przy obecnym domu pana Artura Gąsiorowskiego była ubojnia, dopiero później powstał tam sklep spożywczo-przemysłowy.
Gdy rodzina pana Józefa przyjechała do Smolna, to zamieszkała najpierw w obecnym domu państwa Puczelów (przed nimi mieszkał tam pan Szałapata).
  W obecnym domu pan Kazimowicza mieszkał pan Piątek. W tamtym czasie sołtysem był pan Kujawa i wg mego rozmówcy, to on właśnie był pierwszym sołtysem. Po nim sołtysem był pan Marcinów, ale stosunkowo krótko. Pan Kujawa mieszkał w tamtym czasie w domu pani Golli. Sołtys pozwolił zamieszkać rodzinie pana Józefa w obecnym jego domu. Zaraz po wojnie było tak, że te domy, które były już zajęte oznaczone były czerwonymi flagami, a te bez chorągwi były do zamieszkania. W tamtych latach mieszkało w Smolnie sporo tzw. volksdeutschów. Po wojnie pierwsza poczta była w domu Kozaków. Potem działał tam sklep spożywczy, w którym sprzedawała pani Natalia Wenne. Pocztę przeniesiono wtedy do Zawadzkich. Pierwszym listonoszem był pan Jan Stróżyński, który był też sołtysem.
  Pierwszym zawiadowcą stacji był pan Kupriańczyk. Za jego kadencji miał miejsce wypadek kolejowy, miał być nawet oskarżony o sabotaż, ale na szczęście do oskarżenia nie doszło. Pan Kazimowicz wiele lat przepracował na kolei. Pracował też na stacji w Smolnie. Jednak najdłużej pracował w Sulechowie jako zwrotniczy, a później jako nastawniczy.
  Po wojnie mój rozmówca służył w tzw. Służbie Polsce. W ramach tej formacji pracował na Żuławach przy odwadnianiu. Była to ciężka i wyczerpująca praca. Przez ten czas, jak pan Józef był na Żuławach, to zniszczono większość niemieckich grobów na naszym cmentarzu.
  Mój bohater ożenił się w 1950 roku z siostrą pana F. Włoska- Marią. Chciał dostać mieszkanie. Otrzymał je w tym domu, gdzie obecnie mieszka. Podpisał umowę z poprzednią właścicielką na 20 lat. Jednak miejscowa władza zakwestionowała legalność decyzji o jego prawie do zamieszkania. Dostał nakaz eksmisji. W efekcie okazało się, że miał przez jakiś czas wspólne budynki gospodarcze z panem Szachlewiczem, który mieszkał obok. Później nawet doszło do tego, że dom był zaplombowany. Okazało się, że eksmisja była nielegalna. Wiele czasu i nerwów trwała jego walka o dom. Dopiero, gdy pomógł mu pan Bykowski, a także nieznajomy z pociągu, który jak się okazało był wysoko postawionym urzędnikiem w Warszawie, to dopiero wtedy sprawę odkręcono,a postępowanie umorzono i załatwiono po myśli pana Józefa. Jeszcze przez jakiś czas jego sąsiad korzystał ze stajni, ale i to załatwiono.
  Pan Kazimowicz przypomniał sobie, że do 1958 roku Smolno podlegało pod Trzebiechów, a później pod Kargowę. Jeśli chodzi o kontakty z Niemcami, to mój rozmówca nie miał bezpośrednich kontaktów z nimi, ale wiedział o wizytach byłych mieszkańców tej wsi u innych osób.
  Pan Józef wspomina też starszych księży, będących proboszczami w Smolnie. Np. ks. Megier z Kargowej, był zaciekłym wrogiem komunistów i nieraz miał z tego powodu kłopoty z władzą. Ksiądz Koper też był odważnym mówca. Wyróżniało go spośród innych to, że jak był młodszy, to często w soboty i niedziele grał z ministrantami na miejscowym boisku w piłkę nożną. Teraz jest proboszczem w Sulechowie, ale kiedy tylko może, to odwiedza naszą parafię.
  W pierwszych latach funkcjonowania PGR-u działała jeszcze gorzelnia. W tym zakładzie miało prace wielu mieszkańców wsi.
  Pan Józef pamięta, że w latach 60-tych i 70-tych, bardzo popularną rozrywką we wsi były mecze piłki nożnej, na które w niedziele przychodziła prawie cała wieś. Niestety, do dzisiaj po tamtych czasach pozostało jedynie zaniedbane boisko.
  Każdy człowiek powinien przeżyć swe życie ciekawie i powinien zostawić coś po sobie- takie jest motto życiowe pana Józefa, ale to nie znaczy, że zrobił w swym życiu wszystko, co chciałby. Nie narzeka jednak na los, przyjmuje go z godnością, pomimo tego, że nie jest mu lekko.


Wspomnienia pani Jadwigi Kulikowicz.

Pani Jadwiga Kulikowicz z domu Radźko , urodziła się w 1932 roku w miejscowości Rudniki w gminie Repki w powiecie bialskopodlaskim. Po 5 latach jej rodzina przeniosła się do wsi Wygoda w gminie Piaski w powiecie wołkowyskim. Mieszkali tam od 1937 roku do sierpnia 1945 roku.
Wygoda była to średniej wielkości wieś, licząca około 50 budynków, był tam też folwark i dworek rodziny Popławskich- miejscowych ziemian. Wieś miała specyficzny, wydłużony kształt. Większość domów położona była wzdłuż głównej drogi. Pani Jadwiga pamięta, że na samym końcu wsi w kierunku na Piaski, mieszkali państwo Gołąbkowie. Była to piękna wieś położona wśród lasów, z jednej strony wsi była ogromny las sosnowy, a z drugiej – olchowy. W lasach tych rosły ogromne ilości poziomek, grzybów, jagód. Żyło się tam naprawdę wygodnie, na co wskazywała zresztą nazwa wioski.
Rodzice pani Jadwigi prowadzili tam 10-hektarowe gospodarstwo.
Pani Kulikowicz miała dwie siostry bliźniaczki, które niestety, zmarły bardzo wcześnie, a jej 15- letni brat zginął od wybuchu granatu w kwietniu 1945 roku. Mama pani Jadwigi pochodziła z okolic Starczewic, odległych od wspomnianych Rudników o niespełna 10 km.
Państwo Kulikowiczowie wyjechali na zachód w sierpniu 1945 roku. Gdy wyjeżdżali, zabrali ze sobą m.in. 2 konie, krowę, niedużą ilość drobnego inwentarza, trochę sprzętów rolniczych i rzeczy, które były najbardziej potrzebne.
Jej rodzina osiadła w Smolnie być może dlatego, że przyjechali tu też ich krewni- Józef, Stanisław Jurczakowie ze swymi rodzinami, a poza tym ich znajomi z pobliskich Pacewiczów- państwo Karczewscy, którzy osiedlili się ostatecznie w pobliskich Radowicach koło Trzebiechowa.
Gdy rodzice pani Jadwigi objęli dom, w którym obecnie mieszka pani Jadwiga, musieli go chociaż prowizorycznie odremontować. W domu tym było mnóstwo powybijanych szyb, były poniszczone drzwi i ściany. Ogólnie cały dom był zniszczony i zagracony różnymi szpargałami i śmieciami. Była to być może pozostałość po szabrownikach, którzy tu grasowali po przejściu frontu. Jurczakowie, którzy przyjechali razem z Kulikowiczami, zamieszkali początkowo w domu, gdzie obecnie mieszka pan Stanisław Obacz, syn Józefa. Do swego obecnego domu koło krzyża, przy głównej drodze, wprowadzili się dopiero wtedy, kiedy Rosjanie, którzy stacjonowali w tym domu, wyprowadzili się. Podobno Rosjanie przebywali w Smolnie prawie do zimy 1945 r. Mieli pilnować wsi przed szabrownikami, ale prawdopodobnie to oni sami najwięcej rabowali. Według wiadomości, jakie posiadała, dom pani Jadwigi został ogołocony ze wszystkich bardziej wartościowych rzeczy i zrobili to właśnie Rosjanie. Zresztą przypadek domu pani Jadwigi nie był wcale odosobniony.
Rodzice pani Kulikowicz przeprowadzili jeszcze przed zimą prowizoryczny remont w ich domu na tyle, aby można było w nim przezimować. Powstawiali szyby w niektórych oknach, pozabijali płytami wszystkie dziury i ocieplili czym się dało. Budynki gospodarcze, a szczególnie obora, były zniszczone. W 1947 roku wskutek zwarcia w instalacji elektrycznej spaliła się obora. Później oborę trzeba było i tak rozebrać. W miejscu dawnej obory jest tam teraz ogród. Pani Jadwiga, jako kolejna już osoba z grona pierwszych osadników, potwierdziła, że w domu pani Zawadzkiej była poczta, a pracowała w niej pani Domin, która tam też mieszkała przez ten czas, kiedy istniała poczta.
Pani Jadwiga pamięta też pierwsze dwa sklepy, które funkcjonowały wówczas w Smolnie. Jeden był w domu, koło stacji kolejowej (mieszkali tam wtedy państwo Kozakowie). Sklepową była tam na pewno pani Natalia Wenne (jeszcze wówczas jako Czerniachowska), drugi sklep prowadzony był przez państwa Grzybów w domu, gdzie teraz mieszka pan Klementowski. Z kolei w sklepie, który znajdował się kiedyś przed obecnym sklepem państwa Klujów, pracowała kuzynka Romaszewskich ze Smolna. Następnie przez krótki czas sprzedawała tam bratowa pani Jadwigi. Później (na pewno już w latach 60-tych) działał już sklep tzw. GS- owski, w którym kierowniczką była Natalia Wenne. Pracowała tam bardzo długo, aż do przejścia na rentę. Po niej sklep przejęła jej córka- Irena. Sklep w ramach GS-u funkcjonował jeszcze do lat 90-tych. Później przejęli go państwo Klujowie. Wyremontowali go, powiększyli i prowadzą do tej pory.
Pani Jadwiga pamięta, że przez jakiś czas pracowała w kiosku w Wojnowie. Później prowadziła klubokawiarnię w Smolnie. Ale nie trwało to długo. Później w klubo-kawiarni pracowała pani Pigłas. Po niej prawdopodobnie pracowała pani Krystyna Wenne (później jako Rusiecka), w następnej kolejności już pod koniec działalności tego obiektu, sprzedawała tam pani Kanoniuk.
Co do stacji kolejowej w Smolnie, to pani Kulikowicz wiedziała, że w kasie oprócz pana Szałapaty, pracował również Jan Kazimowicz, a dyżurnym ruchu przez wiele lat był jej mąż- Czesław Kulikowicz.
Pani Jadwiga należała do Koła Gospodyń Wiejskich. Szefową koła była przez wiele lat Stanisława Kostańska . Czynnie działała też w tym kole pani Zakrzewska . W KGW organizowane były kursy kroju i szycia, gotowania, szydełkowania itp.


Pani Jadwiga przez wiele lat była kucharką, przez 25 lat obsługiwała wesela i inne przyjęcia . Dzisiaj już ze względu na wiek i stan zdrowia nie zajmuje się tą działalnością.

Wspomnienia państwa Burdziejów.

Pani Krystyna Burdziej urodziła się w 1941 roku w Lublinie.. Jej rodzicami byli Feliksa i Paweł. Z kolei pan Bronisław urodził się w 1933 roku w miejscowości Poźniakowszczyzna w gminie Rożanka w powiecie Szczuczyn, woj. Nowogródzkie. Rodzicami jego byli Wincenty i Elżbieta.
Pan Bronisław wyjechał na Ziemie Zachodnie na wigilię Bożego Narodzenia 1945 r. a przyjechał do Smolna dokładnie w święto Trzech Króli, czyli 6 stycznia. Przypomina sobie, że Polacy, mieszkający na terenach obecnej Białorusi, którzy zgodzili się przyjąć obywatelstwo sowieckie (wtedy nie było jeszcze państwa Białoruś), nie mieli żadnego nakazu wyjazdu do Polski. Jednak większość Polaków zdecydowała się wyjechać na zachód. Pan Burdziej pamięta, że po jego przyjeździe do Smolna, większość domów była już zajętych. Zamieszkał wraz z rodzicami w domu, gdzie mieszka do dzisiaj. Mieli spore gospodarstwo rolne (miało około 19 hektarów). Przypomina sobie, że pierwszym znanym mu zawiadowcą stacji kolejowej był ojciec pana Romana Kupriańczyka. W mieszkaniu nad stacją mieszkali Różycki i Szmatuła. Obaj pracowali na stacji. Pan Bronisław również związany był z koleją, gdyż w latach 1967-1970 pracował na przejeździe kolejowym w Okuninie jako dróżnik.



























Pan Burdziej w okresie służby wojskowej.

Pan Bronisław wspomniał, że zaraz po wojnie jego ojciec Wincenty, dostał nakaz remontu obiektu w części ich domu ( gdzie była później klubo-kawiarnia), który był podniszczony. Z powodu braku środków pan Wincenty remontu nie zrobił, wobec czego gmina przejęła ten obiekt w swe posiadanie i wyremontowała go. Takie były wtedy czasy- chodziły po wsi komisje, tzw. porządkowe, które wydawały nakazy likwidacji zniszczonych budynków czy obiektów, bądź nakazywały je remontować, nie patrząc na to, czy jej właściciela było na to stać. To był najprostszy sposób na przejęcie w majestacie ówczesnego prawa, lokalu czy domu. Trzeba wspomnieć też, że kto nie podporządkował się decyzji takiej komisji, ten mógł zostać surowo ukarany. Tak było też z ojcem pana Burdzieja. I w ten to właśnie sposób klubo-kawiarnia stała się własnością gminy. Kawiarnia rozpoczęła swą działalność w 1951 roku. Pierwszą osobą, która kierowała klubo-kawiarnią i jednocześnie w niej sprzedawała, była pani Halina Stasik. Kolejne osoby, które prowadziły ten lokal, to: Elżbieta Zakrzewska, Stefania Pigłas, Krystyna Wenne (później jako Rusiecka), Jadwiga Kulikowicz, pani Kanoniuk. Pan Burdziej zapamiętał, że klubo-kawiarnię budowała firma pana Bronisława Modrzyka z Kramska. Materiał na budowę przywożono z rozebranej w tym czasie poniemieckiej fabryki cygar i papierosów w Karszynie pod Kargową. W budynku klubo-kawiarni była biblioteka prowadzona wówczas przez byłą nauczycielkę i dyrektorkę szkoły w Smolnie- panią Weronikę Janczałek. Później w latach 70-tych bibliotekę przeniesiono do budynku państwa Lachowiczów (obecne mieszkanie p. Kamińskich). Po tym czasie, gdy już zlikwidowano klubo-kawiarnię, bibliotekę przeniesiono do jednego, dużego pomieszczenia po klubo-kawiarni. Pracowała tam pani Szymańska. Później, gdy zlikwidowano szkołę podstawową, to w jednej z klas na parterze znalazła się biblioteka. Funkcjonuje tam ona do dzisiaj.
Państwo Burdziejowie pamiętają, że jednym z sołtysów w Smolnie był pan Bykowski, który później zamieszkał w Smolnie Małym.


















Przez jakiś okres czasu, było to na pewno w latach 50-tych, sołtysi zmieniali się co 2 tygodnie. Była to sytuacja kuriozalna. Stało się tak dlatego, gdyż nie można było w tym okresie wyłonić kandydata na sołtysa, gdyż nie było chętnych. Wobec tego postanowiono, że rolę sołtysa będą pełnić różne osoby co 2 tygodnie. Miało to formę dyżurów. Jak było do przewidzenia, eksperyment ten nie powiódł się, ale faktem jest, że coś takiego miało miejsce. Trzeba też wspomnieć, że kiedyś był taki zwyczaj (a może był taki przepis?), że sołtysem na wsi mógł być tylko rolnik. Tak chyba było w istocie, bo spośród wszystkich osób, które pełniły tę funkcję, wszyscy byli rolnikami.
Państwo Burdziejowie pamiętają, że tartak, a właściwie to, co po nim zostało , rozebrano w około roku 1950. Podobny zresztą los spotkał inne obiekty, czy budynki, które stały opuszczone. Dlatego też nie ma do dzisiaj po nich śladu. Np. tam gdzie była kiedyś leśniczówka (faktycznie to było to normalne gospodarstwo z zabudowaniami gospodarczymi) pozostały jedynie fragmenty fundamentów, których już nawet dobrze nie widać, gdyż są zarośnięte. Obok była przepompownia. Podobno jeszcze po 1945 roku była tam budka, ale i to zostało rozebrane. Dzisiaj w tym miejscu zostały jedynie niewielkie fragmenty murów.
Kolejne gospodarstwo, które zostało doszczętnie zniszczone i rozebrane, znajdowało się w pobliżu obecnych stawów koło torfowiska w kierunku na Kargowę, przy głównej szosie. Następny dom, o którym wiedzieli moi rozmówcy, stał z tyłu sklepu p. Klujów.
Jeśli chodzi o wspomnienia na temat straży pożarnej, to pan Bronisław przypomina sobie, że na pewno pierwszym komendantem miejscowej straży pożarnej był pan Jan Stróżyński, który zresztą był też sołtysem. Po nim komendantem był pan Izydor Stasik, który funkcję tę pełnił przez wiele lat. Po nim prawdopodobnym komendantem był pan Władysław Pańczyszyn (mieszkający dziś w Sulechowie), a prezesem straży był w tym czasie Józef Kostański. W czasie ich kadencji kierowcą był pan Burdziej. On to jako pierwszy przyprowadził z Międzyrzecza samochód strażacki- Star 25. Po nim funkcję kierowcy przejął Antoni Pławski. Następcą pana Pańczyszyna został pan Czesław Konopacki, a kierowcą w tamtych czasach był pan Ryszard Wintoniak. Było to w latach 80-tych. Schedę po panu Konopackim przejął obecny komendant straży- pan Józef Gąsiorowski.
Pan Burdziej przypomina sobie, że we wsi było dwóch szewców. Pierwszym był pan Tomczak, który jeszcze podobno na wschodzie miał swój zakład i uczniów, których szkolił w tym zawodzie. Drugim szewcem był pan Franciszek Włosek. Jeszcze do dzisiaj pan Włosek ma niektóre narzędzia i sprzęty szewskie.
Na placu, gdzie stoją dziś dwa bloki mieszkalne pracowników byłego PGR, po wojnie znajdowało się kilka budynków gospodarczych i domy mieszkalne. Przez dłuższy czas było tam gospodarstwo pani Śrutwowej. Później podupadło, a może zostało sprzedane gminie. W każdym bądź razie, później w tym miejscu wybudowano wspomniane wyżej bloki mieszkalne.






















Bronisław Burdziej z prawej, z lewej Edward Wenne.

 
Wspomnienia pana Franciszka Włoska.


Pan Franciszek Włosek urodził się w Janowie koło Trembowli, w 1924 roku. Jego rodzicami byli: Stanisław Włosek i Józefa z domu Kotlińska. Matka pana Franciszka przez wiele lat bardzo cierpiała, gdyż była sparaliżowana. Siostra pana Włoska- Maria, wyszła za mąż za Józefa Kazimowicza, który mieszka do tej pory w Smolnie Wielkim. Niestety, Maria już nie żyje. Została pochowana na miejscowym cmentarzu. Druga siostra pana Włoska mieszkała w Kłodzku, wyszła za mąż za pana Tomczaka, brata Władysława Tomczaka, który był przez wiele lat organistą w kościele w Smolnie. Ona też już nie żyje.
Janów był miasteczkiem o raczej wiejskiej zabudowie.. Był tam urząd gminy i inne instytucje, takie jak poczta, kolej, telegraf i inne. Pan Franciszek opowiada, że przed wojną uczył się w zawodzie szewca. Jego stryj miał dużą firmę, która zajmowała się produkcją obuwia i wyrobem skór cielęcych. Jeszcze po wojnie, gdy już osiadł w Smolnie, to przez jakiś czas zajmował się naprawą obuwia dla okolicznych mieszkańców.
Pan Włosek dobrze znał panią Jarocką, która tak jak on, mieszkała w Janowie i to nawet na tej samej ulicy. Pan Włosek przypomniał sobie, że na ulicy przy której mieszkał, był jedyny Ukrainiec o imieniu Mykoła. Był lubianym i porządnym człowiekiem. Gdy miała powstać niepodległa Ukraina, to głośno wątpił w sens jej istnienia. Skończyło się to niestety dla niego bardzo tragicznie- dwa dni później został zamordowany przez swych pobratymców za kontakty z Polakami. Takie to wtedy były czasy- Ukrainiec, który trzymał z Polakami, był traktowany jak zdrajca.
Pan Włosek przypomniał sobie ciekawy epizod jeszcze z czasów I wojny światowej, o którym opowiadał jego ojciec. Pewnej niedzieli 1914 roku, gdy ludzie wychodzili z kościoła po sumie (około godziny 14-tej), to mimo woli, byli świadkami wymarszu wojsk rosyjskich (zwanych tam Moskalami) na front. Był to oddział kawalerzystów na koniach. Tak samo w niedzielę po sumie, tyle że w 1939 roku, mieszkańcy Janowa byli świadkami wkroczenia wojsk sowieckich do Polski w „obronie uciśnionego narodu ukraińskiego” jak to wtedy określano. Było to nic innego, jak zadanie ciosu w plecy Polsce, która była już okupowana przez hitlerowskie Niemcy. Niedługo później zaczęły się prześladowania Polaków przez UPA i tzw. trezubów.
Gdy pan Włosek był już pełnoletni, wywieziono go do Rosji, do miejscowości Sumy, gdzie znajdował się punkt werbunkowy polskich poborowych. Było to około 1943 roku. Po okresie przeszkolenia pan Włosek został wcielony do 1 Armii Wojska Polskiego gen. Berlinga. Mój rozmówca służył w tej armii jako łącznościowiec. Nie chce opowiadać szczegółowo na temat swych przeżyć wojennych i okropności związanych z samą wojną. To co przeżył i widział wystarczyłoby niewątpliwie za scenariusz filmu, lub książki. Widział walczącą Warszawę w 1944 roku, był też świadkiem porażającej bezczynności dowództwa armii (zależnej od Kremla), które musiało czekać aż powstańcy się wykrwawią. Pan Włosek pamięta to jak dziś, że gdy zdobyli słynny przyczółek magnuszewski, to żołnierzom wydawało się, że teraz ruszą na stolicę. Niestety, kazano im wycofać się 50 km poza Warszawę i stali tam aż do zimy. Była to ewidentnie decyzja polityczna, żeby nie dopuścić do przejęcia stolicy przez AK. Pamięta ten okropny widok płonącej i zniszczonej Warszawy, której nie mogli pomóc wskutek niezrozumiałych dla nich rozkazów. Ale jak twierdzi, byli tylko mięsem armatnim i jako żołnierze niewiele mieli do gadania. Do dzisiaj jednak nie może tego zapomnieć, że decyzja kilku zaledwie ludzi zaważyło na życiu tego miasta i jego mieszkańców, którzy nie musieli zginąć, gdyby ich wojska mogłyby im pomóc. Tak jednak się nie stało.
Gdy przyszło ostatecznie wyzwolić im stolicę w styczniu 1945 roku, to dziwne to było wyzwolenie- wyzwolili miasto, które było jedną wielką ruiną. Ogrom gruzów, zniszczone piękne niegdyś miasto, taki widok został mu przed oczami z tamtych czasów.
Pan Franciszek wspomina, że wojnę przeżył szczęśliwie dzięki modlitwie, którą odmawiał w najcięższych chwilach. Swój szlak bojowy zakończył na rzece Łabie, daleko za Berlinem. Podobno dwa dni później w tym samym miejscu Rosjanie spotkali się z Amerykanami. On jednak nie był świadkiem tego ważnego wydarzenia. Wojna wywarła na nim tak ogromne wrażenie, że jak sam twierdzi, nie życzyłby najgorszemu wrogowi przejść takiego piekła walki i ognia, jakie on sam musiał przejść. Po powrocie z frontu, pan Włosek nie wracał już do Janowa, lecz pojechał w okolice Smolna. Wcześniej dowiedział się, że jego rodzina i bliscy już tam są. Można sobie wyobrazić, jak wielkie było jego rozczarowanie, gdy dotarło do niego, że nigdy już nie wróci do swego ukochanego Janowa i Trembowli.
Pan Franciszek pamięta, że jego ojciec chciał początkowo osiedlić się w Zgorzelcu, lecz rodzina przekonała go do tego, aby jechać do Smolna. Ostatecznie w sierpniu 1945 roku przybyli do Smolna i tam już zostali na zawsze. Od początku mieszkali w tym domu, gdzie teraz.
Żona pana Franciszka, Janina z domu Sługocka, urodziła się w 1932 roku , w Horożance, w woj. Tarnopolskim.



























Jej ojciec, Franciszek Sługocki był deportowany na roboty do Niemiec, tam prawdopodobnie zmarł. Żona pana Włoska miała troje rodzeństwa. Wszyscy byli wywiezieni jeszcze jako dzieci (wraz ze swoją matką) na Sybir. Pani Janina po przyjeździe na zachód, mieszkała przez jakiś czas w Ostrzycach (około trzy lata ). Ślub wzięli w 1952 roku.
W tym domu, gdzie mieszka obecnie pan Włosek, zajmowała je rodzina pana Synówki, który był osadnikiem wojskowym. Rodzina ta mieszkała tam przez kilka tygodni, potem wyjechała prawdopodobnie w Poznańskie.
Pan Franciszek wspomina, że zaraz po zakończeniu wojny, osadnicy i repatrianci mogli osiedlać się gdzie chcieli. Nie było żadnego określonego przymusu osiedlenia się w danej miejscowości. W tamtych czasach wiele było przypadków emigracji za granicę, a nawet za ocean- do USA, Kanady, a także do Australii.
Jak wyglądało ich życie na początku? Było naprawdę ciężko. Nie przywieźli ze sobą żadnych maszyn i sprzętów, które byłyby im potrzebne. 
Np. mieli na początku konia do spółki z sąsiadem, później z biegiem czasu żyło im się coraz lepiej. Nie żyli wprawdzie w luksusie, ale narzekać nie mogli.
Pan Włosek przypomina sobie, jak w Smolnie miał powstać tzw. kołchoz. Przypomina sobie, że aktywiści partyjni posuwali się nawet do tego, ze rozdawali dzieciom rolników czekoladę i cukierki, aby zachęcić ich rodziców do przystąpienia do kołchozu. Okazało się, że opór materii był jednak tak wielki, że ostatecznie nie doszło do jego powstania.
Pan Franciszek pamięta, że PGR powstał w latach 50-tych. Pierwszym przewodniczącym Gromadzkiej Rady Narodowej był pan Józef Oczujda, jednym z działaczy był pan Korbanek z Wojnowa.
W miejscu, gdzie była przepompownia, stał nieduży budynek, niestety dosyć szybko go rozebrano.
W obecnym domu państwa Bajorów mieszkał pan Hałko, który przez jakiś czas pracował na kolei. Po kilku latach wyjechał z rodziną do Sulechowa. Na kolei w Smolnie pracował też pan Konczanin.
Pan Włosek pamięta, że kiedyś na lewo od kościoła znajdował się niemiecki cmentarz ewangelicki, który był odgrodzony od placu kościelnego niewysokim płotem.
Mój rozmówca twierdzi, że pan Żmuda z Wojnowa, który mieszka tam jeszcze od czasów przedwojennych, posiada wiele informacji i dokumentów na temat dawnych mieszkańców Smolna. Jego żona pracowała kiedyś jeszcze jako panna w gospodzie, która znajdowała się w obecnym domu państwa Klementowskich.


Wspomnienia państwa Kownackich.

Pan Ignacy Kownacki urodził się w 1916 roku w Wilnie, później przeprowadził się do wsi Debesie w gminie Polany w powiecie oszmiańskim, na terenie obecnej Litwy. Ojcem pana Ignacego był Szczepan Kownacki urodzony w 1887 roku, a matką Stanisława z domu Wiśniewska. Brat pana Ignacego- Wacław, urodził się w 1915 roku. Miał też dwie siostry- Nastazję i Janinę.
W marcu 1939 roku, pan Ignacy dostał powołanie do wojska. Jednak służył w wojsku zaledwie 9 miesięcy, gdyż wybuchła wojna.  W grudniu 1939 roku. Niemcy dotarli do Wilna. Pan Kownacki był świadkiem agresji Rosji na Litwę we wrześniu 1939 roku. Pamięta, że dowództwo nie miało rozkazów, aby stawiać opór wojskom sowieckim, co jak się potem okazało, było katastrofalne w skutkach. Był świadkiem aresztowania polskich oficerów i wywożenia ich do obozu jenieckiego w Ostaszkowie. Wtedy jeszcze nikt nie podejrzewał, że zginą oni w Katyniu. Wiedział jednak o wywożonych Polakach na Sybir. Pan Ignacy jako żołnierz miał być wywieziony do jednego z obozów jenieckich. Wykorzystał jednak to, że był drobnej budowy i niskiego wzrostu i udało mu się wykorzystać zamieszanie przy załadunku żołnierzy na wagony. Zdołał uciec z transportu. Doszedł na piechotę spod Ukrainy aż do rodzinnego domu. Od tamtej pory ukrywał się przez półtora roku. W tym czasie Niemcy napadli na Rosję, tj. w czerwcu 1941 roku.
Z rodziny pana Kownackiego, wywieziony był na zsyłkę w głąb Rosji jego kuzyn- Władysław Lisowski i drugi jego krewniak-Władysław Czarnosiewicz, który przez 4 lata przebywał w łagrze sowieckim. Pan Ignacy był kilkakrotnie aresztowany przez Rosjan, ale głównie dzięki wrodzonemu sprytowi, zawsze udawało mu się jakoś wywinąć przed zabraniem go na zsyłkę, lub przed wstąpieniem do Armii Czerwonej. Pan Ignacy przypomniał sobie, że jego brat- Wacław walczył w partyzantce AK pod Wilnem, prawdopodobnie w oddziale „Juranda”.
Pani Kownacka urodziła się w 1924 roku w Debesiach (Debiesiach) w pow. Oszmiana. Jej ojcem był Paweł, a mama Anna pochodziła ze szlacheckiej rodziny Zienkiewiczów. Miała siostrę i trzech braci. Wzięła ślub z panem Ignacym w 1941 roku.
Państwo Kownaccy wyjechali na zachód w sierpniu 1945 roku. Jechali m.in. przez Piłę i Choszczno. Potem ich skład cofnięto do Poznania. Z Poznania pojechali aż do Gubina, a stamtąd trafili już do Smolna. Przyjechali tu jako repatrianci, mieli więc prawo do zabrania ze sobą koni, bydła, inwentarza drobnego, niektórych maszyn i sprzętu rolniczego. Wg nich pierwszymi wtedy osadnikami w Smolnie byli Wiśniewscy, Ławrynowiczowie, Konopkowie, Stelmachowie.
Dużo sowieckich żołnierzy mieszkało na osiedlu koło stacji kolejowej. Przebywali tam prawie do zimy. Państwo Kownaccy potwierdzili też, że po wojnie za stacją był tartak. Był podobno spalony, a później doszczętnie go rozebrano. Prawdopodobnie podczas wojny produkowano w nim stemple do umacniania okopów. Z tyłu za wsią w kierunku na Chwalim był nieduży dom wraz z zabudowaniami gospodarczymi. Został prawdopodobnie rozebrany zaraz po wojnie. Jesienią 1945 roku pozostały po nim jedynie fragmenty murów. W okolicach tego domu znajdowała się wtedy poniemiecka przepompownia, której resztki zostały do dzisiaj. Państwo Kownaccy potwierdzili też, że obok domu pana Zająca (nieżyjącego już niestety) pochowano potajemnie młodego chłopaka, który pracował w Smolnie jako parobek (pochodził podobno z Żodynia). Chłopak ten wg ich opinii, został zamordowany przez Niemców i dosłownie zakopany obok wspomnianego domu. Z kolei na cmentarzu znajdują się dwie mogiły- matki i jej dziecka (oddalone od reszty cmentarza), którzy na podstawie opowiadań innych ludzi, zostali zamordowani w trakcie ucieczki, ale przez kogo nie wiadomo. W Smolnie znajdowały się takie domy, w których prawdopodobnie Rosjanie spalili kilka niemieckich rodzin. Z tego też powodu niektóre polskie rodziny nie chciały w takich domach się osiedlać, np. rodzina Wójcików po odkryciu spalonych zwłok w domu, gdzie mieli zamieszkać, postanowiła przeprowadzić się do całkiem innej okolicy.
Państwo Kownaccy nie są całkowicie pewni, kto był pierwszym sołtysem w Smolnie. Uważają, że był to prawdopodobnie Jan Stróżyński, po nim sołtysem miał być pan Fafuła, potem Berezowski i inni.
Pamiętają, że za obecnym domem pani Golli, znajdował się mały gliniany domek, który stał tu jeszcze po wojnie, ale tak jak większość takich domków stojących na uboczu i niezamieszkanych, został rozebrany. Państwo Kownaccy potwierdzili, że w obecnym domu pani Jancelewicz znajdowała się kuźnia, gdzie kowalem był pan Antoni Barczewski.
Na stacji kolejowej pierwszym zawiadowcą wg państwa Kownackich, był pan Kupriańczyk, ojciec pana Romana Kupriańczyka, przy torach przez długi czas pracował pan Maćkowski.
Pani Kownacka przypomniała sobie na koniec naszej rozmowy, że Niemcy, którzy tu przebywali jeszcze przez jakiś czas, pokazali im, gdzie mają pole z ziemniakami. Pojechali razem z nimi na pole pod Starym Kramskiem i pomagali im nawet je wykopywać i zbierać.
Niestety, w trakcie pisania tego materiału okazało się, ze pan Ignacy zmarł niespodziewanie w sierpniu 2007 roku. To wielka strata dla naszej społeczności.


Wspomnienia Państwa Bajor.

Pani Helena Bajor urodziła się w 1925 roku w Cmolasie koło Kolbuszowej na Podkarpaciu, a jej mąż Władysław ur. się w 1924 roku w Leszczach również koło Kolbuszowej. Pan Władysław poznał swą przyszłą żonę w okolicach Kolbuszowej, tam też wzięli ze sobą ślub. Trzy tygodnie po ślubie w r. 1946 wyjechali na Ziemie Zachodnie.
Ojciec pani Heleny był przez 43 lata kościelnym w parafii w Cmolasie, a jej mama zajmowała się wychowywaniem dzieci. Cmolas był bardzo dużą wsią liczącą ponad 700 domów. Dom rodzinny pani Heleny był położony w centrum wsi. Pani Helena wychowywała się tam do 12 roku życia. W czasie wojny przeprowadziła się do siostry w Sędziszowie i tam przebywała aż do końca okupacji. Rodzina pani Heleny była bardzo liczna, a Helena była najmłodsza z rodzeństwa. Z powodu ciężkich warunków materialnych musiała od wczesnych lat pracować. Pracowała na różnych dworach i posiadłościach zamożnych ludzi. Nieraz musiała wykonywać bardzo ciężkie prace za niewielkie pieniądze. Pracowała m. in. u pewnej wdowy, która miała bufet na stacji w Sędziszowie. Często musiała obsługiwać Niemców (była w tym czasie okupacja).
Z kolei pan Władysław opowiadał, iż w 1941 roku Niemcy wysiedlili mieszkańców Leszczy. Wcześniej, bo już w 1940 roku otrzymał kartę do Niemiec na roboty przymusowe, miał wtedy dopiero 16 lat. Ojciec nie chciał oddać do Niemiec tak młodego chłopaka. Ukrywano go w różnych miejscach aż do 1941 roku. W lipcu 1941 roku wysiedlono całą wieś głównie dlatego, że w pobliżu znajdował się poligon doświadczalny słynnych rakiet V-1, V-2. Po wysiedleniu pan Władysław wyjechał do swej rodziny do Sędziszowa. Tam ponownie dostał kartę wyjazdu na roboty. Znów musiał się ukrywać. Przez półtora roku pracował w piekarni i jednocześnie tam się ukrywał. Gdy pracował jeszcze w piekarni, to zdarzyło mu się, że został złapany przez Niemców podczas ulicznej łapanki. Jednak znów dopisało mu szczęście- uratował go znajomy polski policjant, który pomógł mu się ukryć. Później ojciec załatwił mu pracę w składnicy drewna, gdzie produkowano tzw. kopalniaki. Była to bardzo ciężka i wyczerpująca praca. Pracował tam prawie za darmo, ale nie obawiał się przynajmniej o to, że zostanie zabrany na roboty. Gdy w 1944 r. Rosjanie wyzwalali te strony, został schwytany przez nich niby jako „kolaborant” i miał być rozstrzelany. I ponownie dopisało mu szczęście. Rosjanie, którzy prowadzili jego i jeszcze kilku innych na rozstrzelanie, napotkali na drodze chłopa z furmanką. Zatrzymali go i gdy zobaczyli, że ma cały baniak bimbru, to zapomnieli o Polakach i puścili ich wolno. Nie koniec jednak na tym nieszczęść pana Władysława. W 1944 r. miał być zabrany do obozu w Oświęcimiu, ale w Trzebini wykorzystał zamieszanie spowodowane ucieczką kilku innych ludzi i zdołał wraz z dwójką nieznanych mu osób uciec przez tory w pobliski las. Resztę okupacji spędził u rodziny, gdzie doczekał końca wojny.
Małżeństwo Bajorów przyjechało Smolna w 1946 roku razem z rodzinami Mokrzyckich i rodziną Genowefy Obacz. Wszyscy oni pochodzili z okolic Kolbuszowej. Pan Mokrzycki pochodził tak jak pani Helena z Cmolasu, znali się więc od dawna, a poza tym przyjaźnił się z jej bratem. Bajorowie, gdy przyjechali na Ziemie Zachodnie to osiedlili się najpierw w Kuligowie koło Babimostu. Mieszkali tam jednak bardzo krótko, około 3 tygodni. Rozczarowani wrócili do Sędziszowa, by po 3 miesiącach jednak wrócić. Ojciec pana Bajora znalazł im mieszkanie w Smolnie Małym. Mieli tam jednak bardzo ciężkie warunki. Mieszkali tam przez 9 lat. Dopiero po tym czasie, wskutek pisania wielu monitów i próśb do różnych urzędów, udało się otrzymać mieszkanie w Smolnie Wielkim, gdzie obecnie mieszkają.
Państwo Bajorowie wspominają, że w domu p. Fafułów (tam gdzie mieszkają dziś Świstuniowie) mieściła się siedziba Gromadzkiej Rady Narodowej. Wg nich, w początkowym okresie sołtysami wsi byli: p. Stróżyński, Berezowski, Kupriańczyk, Stojanowski, Szczygielski, Zawadzki. Pani Helena była sołtysem w latach 1978- 1985. Funkcję tę pełniła w bardzo ciężkim okresie, gdy większość artykułów (szczególnie spożywczych ) była na kartki. Musiała więc dodatkowo zajmować się przydziałem kartek, a oprócz tego pozostałymi obowiązkami sołtysa, których było niemało. W roku 1985 zrezygnowała na własną prośbę z tej funkcji. Jej następcą został p. Andrzej Wiszniewski –przedstawiciel młodego pokolenia.
Pan Bajor przypomniał, że w tej wsi przez wiele lat trwały większe, bądź mniejsze animozje między byłymi mieszkańcami Mariampola a Janowa koło Trembowli. Dlatego też z powodu tych utarczek i kłótni przez prawie 10 lat trwały przymiarki do budowy wodociągu we wsi. Ostatecznie za kadencji sołtysa pana Zawadzkiego zaczęto budować wodociąg. Pan Bajor stał wtedy na czele Społecznego Komitetu Budowy Wodociągu. Wspomina, że z ofiarnością i zaangażowaniem mieszkańców w budowę tej inwestycji bywało różnie. Ale jakoś po wielu bólach, po 6 tygodniach wodociąg ukończono.
W obecnym domu państwa Bajorów przez jakiś czas funkcjonowała filia Urzędu Stanu Cywilnego, gdzie dawano śluby cywilne. Później, gdy Bajorowie objęli ten dom, przez 3 lata mieściła się Gromadzka Rada Narodowa, po tym czasie przeniesiono ją do Kargowej. Przewodniczącym GRN w tamtym czasie był pan Korbanek z Wojnowa. Następnie w dwóch pomieszczeniach ich domu miała siedzibę 2-letnia szkoła rolnicza (tzw. przysposobienie rolnicze), a w domu pana Klementowskiego była izba lekcyjna ( w miejscu, gdzie jest dzisiaj ich ogród). Budynek ten już dzisiaj nie istnieje. Przed wojną w tym budynku znajdowała się gospoda.
Zaraz po wojnie komendantem straży pożarnej był pan Izydor Stasik, który miał warsztat stolarski. Pan Stasik był komendantem przez wiele lat. Straż mieściła się w niewielkim budynku, który stoi dziś obok zabudowań p. Zakrzewskich. Na wyposażeniu była sikawka ręczna, konna.
Dawna klubo-kawiarnia została wybudowana po wojnie w czynie społecznym. W miejscu gdzie stoją dziś dwa bloki pracowników byłego PGR był nieużytek, ale przed wojną był tu skwer z ławkami i huśtawkami dla dzieci.
Przed wojną w obecnym domu p. Franczuków znajdowała się poczta, a po wojnie poczta znajdowała się z boku budynku pana Zawadzkiego. Pracowała w nim pani Zofia Domin, gdy była jeszcze panną. We wsi w latach 50-tych istniał już PGR i kółko rolnicze. Miała powstać spółdzielnia produkcyjna (tzw. kołchoz), ale nie trwało to długo.
Istniało we wsi kilka zakładów usługowych. Np. w domu p. Pigłasa była piekarnia , a w miejscu, gdzie ma sklep pani Golla, była kuźnia (kowalem był tam pan Kostański). Potem w tym miejscu była zlewnia mleka, prowadzona przez pana Olechnowicza.
Przed wojną była w Smolnie rzeźnia, a sklep rzeźniczy mieścił się w obecnym domu pani Grażyny Pławskiej z d. Bednarz. W Smolnie Małym był duży młyn, który funkcjonował przez wiele lat. Z jego usług korzystało wielu okolicznych rolników.
Zawiadowcą stacji był pan Broniszewski, a wieloletnim kasjerem pan Szałapata i pan Kulikowicz.
We wsi istniał sklep obok obecnego sklepu p. Klujów, sprzedawała tam pani Maria Konopacka. Sklep ten funkcjonował dosyć długo. Dopiero wiele lat później wybudowano obok sklep tzw.GS-owski, w którym przez wiele lat sprzedawała pani Wenne. Był też sklep, tzw. metalowy ( w obecnym domu p. Świstuniów), prowadził go najpierw pan Kilimiak, a później pani Katarzyna Tomczak. Jednak pierwszym sklepem po wojnie był sklep w obecnym domu p. Kwiatkowskich koło stacji PKP.
W okresie, gdy pan Berezowski był sołtysem (mieszkał tam, gdzie dziś mieszkają p. Kardelowie) , doprowadził do przeniesienia Gromadzkiej Rady Narodowej do Kargowej.
Pani Helena była wspólnie z panią Stanisławą Kostańską współzałożycielką Koła Gospodyń Wiejskich w Smolnie Wielkim.

Wspomnienia pana Stanisława Obacza.

Pan Stanisław Obacz mieszkał przed wojną w Mariampolu w województwie stanisławowskim. Urodził się w 1926 roku. Jego rodzicami byli- Jan Obacz i Paulina z domu Szkredka.
Mariampol był małym, pięknie położonym na wzgórzach miasteczkiem w zakolu Dniestru. Miasteczko zostało założone przez księcia Jana Jabłonkowskiego w XVII wieku.

















Na zdjęciu: Dom Ludowy w Mariampolu.

Pan Obacz swe dziecięce lata spędził w tzw. ochronce, czyli przedszkolu prowadzonym przez siostry Szarytki, które miały swój dom u rodziców pana Stanisława. Później rozpoczął naukę w szkole. Będąc uczniem szkoły powszechnej wiele czasu poświęcał służbie kościołowi. Pamięta, że w tamtych czasach nabożeństwa odprawiano po łacinie, a on sam do dzisiaj pamięta niektóre modlitwy w tym języku do dzisiaj.
Wspomina, że wojska niemieckie i węgierskie całymi pułkami przychodziły do kościoła w Mariampolu na nabożeństwa. Pan Obacz pamięta z tamtych czasów jedno smutne wydarzenie, które utkwiło mu w pamięci. Miejscowy proboszcz- ksiądz Bosak, zaprosił do siebie diakonów ze Lwowa na wypoczynek i pomoc w kościele. Było to w lipcu 1937 roku. W czasie jednej z mszy, nagle zerwał się wielki krzyk przez cały kościół- Klerycy się topią! Ludzie wybiegli z kościoła na ratunek. Niestety, było już za późno. W rwących nurtach Dniestru utopiło się dwóch młodych kleryków.
Życie religijne w tamtych czasach było bardzo ożywione, cała parafia brała udział w różnych obrzędach. Pan Obacz pamięta, że zawsze uroczyście obchodzono dzień św. Józefa. W czasie Wielkanocy przed sumą wyruszała uroczysta procesja dookoła kościoła. Ludzie tam mieszkający byli bardzo pobożni i bogobojni. Kultywowali dawne, staropolskie obyczaje związane np. ze żniwami- uroczysta procesja wszystkich parafian wyruszała w pole z księdzem na czele. Ksiądz jako pierwszy sierpem urznął garść żyta, później wszyscy obecni po kolei urżnęli po garści zboża. Przygotowali w ten sposób dwa snopy zboża, które zanieśli do kościoła. Po żniwach odprawiano uroczyste dożynki.






















Szybko upłynęły lata dziecinne. Zbliżał się rok 1939. Już w sierpniu było widać, że zbliża się wojenna burza., ale nikt nie spodziewał się, że nastąpią takie straszne rzeczy w przyszłości. Na początku września (pomimo bomb spadających na most na Dniestrze i na pobliski Stanisławów) rozpoczęli kolejny rok szkolny normalnie. Wszyscy byli pewni, że Polska zwycięży przy pomocy Anglii i Francji. Modlono się w kościele o zwycięstwo, ludzie żyli jednak w strachu, co dalej będzie. Żydzi bali się Niemców i Hitlera, który zapowiadał już wcześniej, że zrobi z nimi porządek. Jednak Ukraińcy zacierali ręce z radości i czekając na Hitlera stale powtarzali, że wreszcie Lachów stąd pogonią. Kilka dni później pan Stanisław był świadkiem wyjazdu inteligencji polskiej do Rumunii.
Po jakimś czasie wszyscy dowiedzieli się, że zbliżają się Rosjanie. Policja, która do końca broniła Polaków przed bandami ukraińskich nacjonalistów, zaczęła się ewakuować i palić dokumenty. Jednak sowiecka propaganda zaczęła głosić komunikaty, że Rosjanie przybywają jako przyjaciele. Niestety, wszystkich policjantów i innych urzędników aresztowano i wywieziono do łagrów, gdzie w większości zginęli.
Rozpoczęły się rządy sowieckie. Rozdawano ziemię parafialną i dworską. Ale już na wiosnę wszystko przymusowo zabrano do kołchozu. Zlikwidowano klasztor sióstr Szarytek, zrabowano sklep, okradziono z majątku bogatszych sklepikarzy. Zaczęły się problemy z zaopatrzeniem . Były wielkie kolejki za naftą, zapałkami czy mydłem. Żeby kupić chleb, trzeba było jechać aż do Stanisławowa. Przymusowo zabierano rolnikom zboże i inne produkty rolne.
Rolnicy musieli jechać w Karpaty na przymusową zwózkę drewna. Jechali tam nieraz po sto kilometrów! Przy tej pracy często łamali swe wozy, ginęły konie, a sami żyli w nędzy. Młodzież męską zabierano na roboty do Rosji. Walczono z kościołem katolickim poprzez podnoszenie podatków i opłat. Polskie dzieci zmuszano do nauki w sowieckich szkołach. Dotychczasowych nauczycieli wyrzucono, a w ich miejsce przyszli Rosjanie i Żydzi. Zakazano modlitw przed lekcjami i po nich. Sowieccy nauczyciele straszyli dzieci, że Polski nigdy już nie będzie.
Po 1940 roku zaczęto masowo zmuszać ludzi do wstępowania do kołchozu. Zaczęły się wywózki całych rodzin na Sybir. Ci, którzy tu jeszcze pozostali, żyli w ciągłym strachu, że spotka ich ten sam los.
Pan Obacz wspomina jak był szykanowany i poniżany ich proboszcz- ksiądz Marcin Bosak, który zginął męczeńską śmiercią z rąk Ukraińców w 1941 roku.





















W maju 1941 roku wiadomo już było, że coś ważnego się wydarzy. Przestano Polaków pędzić do innych prac, tylko na budowę lotniska w Stanisławowie. Wszyscy liczyli na to, że jak przyjdą Niemcy, to pozbędą się komunistów. Tuż przed napaścią Niemiec na Rosję , w więzieniu w Stanisławowie Rosjanie zamordowali dużą liczbę więźniów i sami zaczęli w popłochu uciekać, gdy usłyszeli pierwsze wybuchy bomb. Gdy wkroczyli Niemcy, to Ukraińcy witali ich z wielką radością, bo w zamian za to Ukraina dostała od Hitlera tzw. Samostijną Ukrainę. Niemcy szukali wtedy po domach komunistów.
Zaczęły się dni panowania samodzielnej Ukrainy. Ukraińcy zbierali się na wiecach pod cerkwiami. Słychać było głosy, że nadszedł czas, żeby zrobić porządek z Lachami (Polakami). Nawet ich proboszcz – ksiądz Markiewicz, tak ich zachęcał do mordowania Polaków: „Takiego Polaka, co czeka na Sikorskiego, lusznią czy kłonicą bijcie”. Zaczęły się polowania na pojedynczych, upatrzonych Polaków.
Pan Obacz widział kilometrowe kolumny Żydów prowadzonych przez Niemców. Słyszał o zabiciu węgierskich Żydów w Stanisławowie przez Ukraińców. Zasypano ich potem we wspólnej mogile.
Pan Stanisław pamięta, że w kilka dni po zamordowaniu księdza Bosaka (było to pod koniec sierpnia 1941 roku) nastąpiła wielka powódź . Wiele ukraińskich wsi położonych niżej niż Mariampol zostało zalanych przez Dniestr.
Na wiosnę 1942 roku nastał straszny głód. Niemcy zabierali rolnikom resztkę zboża. Głównym pożywieniem ludzi była wtedy kukurydza i zgniłe od wody ziemniaki. Jedzono wtedy pokrzywę, lebiodę, liście z buraków. Bardzo wiele osób zmarło w tym czasie z głodu.
Nastały rządy niemieckie i ukraińskie. Niemcy nie potrafili uszanować nawet Mszy św. Zdarzało się, ze w środku mszy potrafili brutalnie wejść do kościoła i wyprowadzić wszystkich ludzi. Wywozili ich później na roboty do Rzeszy. Zmuszano Polaków do przyjmowania obywatelstwa ukraińskiego. Jednak niewielu uległo presji.
W 1943 roku zaczęło się mówić o mordowaniu Polaków na Wołyniu. Nikt nie wierzył w to, ze coś takiego mogłoby się zdarzyć koło Mariampola. Niedługo później było widać czerwone łuny palonych sąsiednich wiosek, podpalanych przez banderowców. Nalepiano na domach Polaków kartki z napisami : „Za San Lasze, bo to nasze!” W razie odmowy wyjazdu czekała nas śmierć i spalenie. Część Polaków, w obawie o własne życie, zaczęli wyjeżdżać w okolice Przemyśla i Krakowa.
Pan Obacz i jego rodzina przez prawie 2 lata musieli ukrywać się po lasach i ziemiankach przed ukraińskimi pogromami. Najgorsze jednak nastąpiło w nocy 29/30 marca 1944 roku, około drugiej w nocy. Wtedy to Ukraińcy zaatakowali dzielnicę Mariampola- Wołczków. Zaczęli palić domy, do uciekających ludzi strzelali. Tej pamiętnej nocy wymordowali ponad 70 Polaków, a kilkaset osób było rannych. Spalono wtedy ponad 300 domów. Wśród ofiar było wiele dzieci. Wieś zamieniła się w jedno wielkie pogorzelisko.
Na drugi dzień po pożarze Wołczkowa miała przyjść kolej na Mariampol, ale niespodziewanie wpadła sowiecka partyzantka i wybawiła ich od niechybnej śmierci.
W lipcu 1944 roku uciekli Niemcy, a przyszli Sowieci. Ukraińskie bandy nadal grasowały. Polacy łudzili się, że będzie lepiej. Dorosłych mężczyzn zabrano do wojska- pędzono ich w podartych butach i o głodzie aż do Przemyśla.
Nadszedł 1945 rok. Ludzie wyruszali w pole do zasiewów i innych prac polowych. Już wtedy wiedziano jednak, że będą wysiedlać Polaków, ale nikt nie chciał w to wierzyć. W czerwcu zrobiono zebranie i powiedziano na nim, że wszyscy Polacy wyjeżdżają przymusowo na zachód. Ludzie nie dowierzali. Jednak gdy powiedziano, ze trzeba przyjąć sowieckie obywatelstwo, aby tu pozostać, to uwierzyli w czekający ich los.
Przez trzy dni nikt nie chciał brać kart ewakuacyjnych, To było straszne- wyjeżdżać stąd, zostawić swoją ojcowiznę. Pozwolono zabrać ze sobą jedynie rzeczy pierwszej potrzeby- jednego konia (lub krowę), trochę starego zboża. Powstał też problem kościoła. Wraz z kilkoma innymi osobami pan Obacz zdołał ukryć w sianie obraz Matki Boskiej Zwycięskiej , który wpadłby w ręce Sowietów. Większość sprzętów kościelnych wywieziono do zakonu jezuitów w Stanisławowie.
Na początku sierpnia 1945 roku ks. Mikołaj Witkowski odprawił ostatnią mszę w Mariampolu. Po mszy zaczęto zwozić swoje rzeczy na peron kolejowy w Stanisławowie. Trzeba było marznąć na dworze przez kilka dni, czekając na wagony. Gdy pan Obacz spojrzał z oddali na Mariampol, to pomyślał, czy jeszcze kiedykolwiek dane będzie mu zobaczyć to miejsce jeszcze kiedyś.
Po kilku dniach przyszły wreszcie wagony, były to zwykłe węglarki. Musieli się ładować po kilka rodzin do jednego wagonu. Kto zdobył kawałek papy, przykrywał swoje rzeczy, żeby nie zmokły. Pod koniec sierpnia wyjechali ze Stanisławowa. Lwów przejechali w nocy, później Przemyśl. W Krakowie byli w nocy. Na dłużej zatrzymali się w Zabrzu-Mikulczycach. Tam musieli czekać kilka dni na polskie wagony. Musieli uważnie pilnować swego dobytku, gdyż wokół kręciło się pełno rabusiów. Wreszcie przeładowali się i ruszyli w dalszą drogę. Nie wiedzieli jednak, dokąd ich wiozą. Co kilka dni odczepiano parowóz. Pan Obacz pamięta, jak przejeżdżali przez zrujnowany Głogów. Później mieli dłuższy postój we wsi Buchwald koło Szprotawy. Chcieli się tam osiedlić, ale Sowieci im na to nie pozwolili. Mieszkający tam Niemcy prosili Polaków, aby tu chcieli zostać. Mieli dosyć Sowietów, którzy traktowali ich gorzej niż niewolników.
Dojechali do Żar, mieli tu na rozkaz się osiedlić, ale stanowczo odmówili. Skierowano ich w stronę Poznania. Ostatecznie skierowano ich transport na tzw. Ziemie Zachodnie. Po 6-tygodniowej jeździe 16 października około godziny 18-tej ich transport zatrzymał się w Świebodzinie. Do Smolna dotarli już wieczorem. Ludzie zaczęli wychodzić z wagonów, żeby rozprostować kości. Radość, ze to koniec tułaczki, mieszała się z bolesnym uczuciem utraconej na zawsze ojcowizny. Nikt nie poszedł do wsi, bo była już noc. Wieś wyglądała na dziką i smutną. Kobiety szlochały, bo różnie mówiono o tymczasowości ich pobytu tutaj, o nowej wojnie, wszystko to zastraszało ludzi. W tej panice kilku starszych gospodarzy zaczęło się naradzać. Chwilę później rozpalono ognisko. Ludzie zaczęli schodzić się do ogniska. Wtedy to Jan Tomczak tak przemówił: „ Teraz miesiąc różańcowy i my z różańcem rozpocznijmy tu nasze nowe życie, nic złego nam się nie stanie pod opieką Matki Bożej. Pierwsze nasze kroki na tej ziemi zaczniemy z modlitwą.” Ludzie pokrzepieni modlitwą poszli do swych wagonów. Z pobliskich domów wyszli Niemcy i płacząc powtarzali- Mein Gott! Wiedzieli, ze Polacy się modlą.
Rano ludzie zaczęli się osiedlać w przeznaczonych im gospodarstwach. Wzięli się też do porządkowania kościoła ewangelickiego, który był w opłakanym stanie. Pojawił się problem braku księdza. W niedzielę pan Obacz spytał jednej Niemki, gdzie jest najbliższy kościół katolicki. Na migi wytłumaczyła mu,, że w Kargowie. W kilka osób poszli tam pieszo. Wreszcie po 6 tygodniach mogli być na mszy . W Kargowie utrzymała się wtedy nieduża grupa Polaków, zwanych autochtonami. Po mszy grupa mariampolan poszła do zakrystii, żeby ksiądz poświęcił ich kościół. Okazało się jednak, że był on Niemcem i nie mogli się z nim dogadać. Dowiedzieli się jedynie tyle, ze muszą jechać albo do Gorzowa, albo samemu znaleźć księdza. Szczęśliwym trafem znaleźli na peronie w Sulechowie księdza Stefanickiego, tego samego, który był proboszczem w Janowie, koło Trembowli Zapanowała wielka radość we wsi. Ludzie, sami biedni, bardzo troszczyli się o utrzymanie księdza. Do dziś pan Obacz wspomina, jak staruszka Maria Tomczak, wzięła konia i wraz z innymi ludźmi, chodząc od domu do domu, zbierała datki na utrzymanie księdza.
W związku z tym, że był już ksiądz, zaczęto myśleć o poświęceniu kościoła. Miejscowa ludność włożyła wiele pracy, aby kościół nabrał katolickiego charakteru. Przy remoncie kościoła pracowali stolarze, murarze i inni ludzie całkiem za darmo. 9 grudnia 1945 roku nastąpiło uroczyste poświęcenie przez księdza Stefanickiego. Radość z kościoła nie była jednak długa- ksiądz zaczął poważnie chorować (miał już ponad 80 lat). Jesienią 1946 roku pożegnał się z parafianami i musiał wyjechać. Niedługo potem zmarł. Opiekę nad smoleńskim kościołem przejął proboszcz z Klenicy, który obiecał jednak, ze będzie odprawiał msze w miejscowym kościele jedynie raz w miesiącu. Dopiero w latach 50- tych Smolno miało już swego księdza i od tamtej pory jest dużą i prężnie działającą parafią.
Pan Stanisław przypomina sobie, że była tu piękna niemiecka biblioteka, w której było mnóstwo starodruków. Wśród starych książek znalazł piękny, łaciński brewiarz z XVII wieku. Kazano mu jednak go spalić, taki sam los spotkał prawie wszystkie książki z tej biblioteki.
Pan Obacz słyszał od starszych kobiet ze wsi Stare Kramsko, że w tym miejscu, gdzie stoi dziś kościół, był wcześniej drewniany kościół katolicki. Jednak dziedzic Smolna przeszedł na protestantyzm. Zbudował kościół z cegły według wzorów ewangelickich i cała wieś przeszłą na luteranizm.
Jak wyglądało Smolno Wielkie zaraz po wojnie? Wieś sprawiała trochę przygnębiające wrażenie. Dużo domów było spalonych i splądrowanych. Stacjonowali tu Rosjanie i to oni w głównej mierze (oprócz szabrowników z Wielkopolski) przyczynili się do ograbienia wioski. W samej wsi nie było śladów przejścia frontu (oprócz zniszczonego pałacu). To właśnie w rejonie pałacu miała miejsce jedyna potyczka z Niemcami. Według świadków, pałacu bronili młodociani żołnierze niemieccy. Rosjanie, nie chcąc ryzykować śmiercią swych żołnierzy, podpalili pałac i spalili w nim obrońców pałacu. Zginęło wtedy prawdopodobnie ośmiu Niemców. Po pożarze pałac rozebrano do fundamentów. Taka była wtedy sytuacja- Rosjanie i szabrownicy, mieli czas od przejścia frontu aż do października na okradanie wioski.
Niemcy, którzy tu jeszcze przebywali, byli zgrupowani w kilku domach koło stacji kolejowej, w tzw. getcie. Zostali ogołoceni niemal ze wszystkiego. Pozwolono im jedynie na zabranie ze sobą naprawdę niezbędnych rzeczy. Punkt zborny znajdował się dla nich w obecnym domu pana Klementowskiego. Co kilka dni załadowywano ich na ciężarówki w kierunku Sulechowa.
Ci osadnicy, którzy mieli zamieszkać w domach, w których byli jeszcze Niemcy, najbardziej na tym skorzystali. W domach tych były praktycznie wszystkie sprzęty i urządzenia domowe. Gdy już wyjeżdżali, to niewiele mogli z tego zabrać.
Wszystko, co związane było z pobytem Niemców był niszczone. Np. tablice z numerami domów i nazwiskami właścicieli, wszelkie dokumenty, druki, plany, mapy. Najbardziej ucierpiał jednak miejscowy cmentarz ewangelicki. Takie to były wtedy czasy- wszystko, co niemieckie, było niszczone.
Pan Obacz pamięta, że tuż obok kościoła stała jeszcze poniemiecka szkoła. Miała jedynie spalony dach. To właśnie w tej szkole, pan Stanisław znalazł mnóstwo starych książek i brewiarzy. Jednak większość z nich spalono. Z lewej strony kościoła był niemiecki cmentarz. Obok krypty był wtedy piękny grobowiec rodzinny, zapewne jakiejś bogatej, arystokratycznej rodziny. Na tym cmentarzu było wtedy bardzo dużo grobów. Były w dosyć dobrym stanie. Kościół od cmentarza oddzielało drewniane ogrodzenie. Pan Obacz pamięta, że widział na tym cmentarzu co najmniej kilka nagrobków z polskimi nazwiskami, takimi jak: Parnitzky, Kaliske.
Sam kościół był wtedy bardzo zrujnowany- zniszczony dach, wewnątrz kościoła było mnóstwo gruzu i śmieci. Zachowany był ołtarz. Nie było żadnych ławek, ani sprzętów liturgicznych. Pan Obacz pamięta, że był jeszcze wtedy chór przy obu bocznych ścianach. Jednak balkony boczne były w tak złym stanie, ze trzeba było je rozebrać. Na cmentarzu przy kościele znaleziono porozrzucane w nieładzie fragmenty organów kościelnych.
Od 1945 do 1957 roku kościół w Smolnie podlegał pod parafię w Kalenicy. Gdy ksiądz Stefanicki musiał wyjechać, to msze odprawiał ksiądz Megier z Kargowej. Dopiero w 1957 roku władze zezwoliły na utworzenie parafii w Smolnie. Pierwszym proboszczem był ksiądz Józef Król.
Obecny dom, gdzie mieszka pan Obacz był zamieszkiwany przez rodzinę Ilnickich, a później Kwiatkowskich. Obaczowie mieszkają w tym domu od 1960 roku.
Pan Stanisław jest szczęśliwy, że żyjemy w wolnej Polsce, o którą trzeba było w przeszłości tyle walczyć. Całe swe życie spędził obok kościoła i z kościołem. Ma brata Władysława, który jest księdzem od bardzo wielu lat. Pan Stanisław wraz ze swym bratem wiele przeszedł w swym życiu ciężkich chwil, ale nie żałuje tego. Wie, ze warto było poświęcać się dla dobra innych. Chciałby tylko, aby młodsze pokolenia zrozumiały, jak wielką ofiarę trzeba było ponieść w obronie wiary ojców i w obronie Ojczyzny.

Wspomnienia pani Anny Kazimowicz.

Pani Henryka Kazimowicz z domu Wasylik urodziła się w Janowie koło Trembowli w 1930 roku. Jej rodzicami byli: Stanisław Wasylik i Aniela z domu Ossowska. Miała brata- Bronisława, który zmarł wcześnie, bo w wieku 53 lat. Ma jeszcze siostrę, która mieszka do dziś w Świebodzinie.
Jej brat był deportowany do Niemiec, przebywał na robotach od 1941 roku do prawie końca wojny. Pamięta, że gdy wrócił z robót, to opowiadał, że był tam w okolicach Drezna. Mówił jej, że gdy Amerykanie mieli bombardować to miasto, to ostrzegali wcześniej ludność cywilną, żeby się ewakuowała. Dali Niemcom trzy dni na opuszczenie Drezna. Ci jednak nie posłuchali ich ostrzeżeń. Efekt tego był tragiczny- wskutek tak zwanych nalotów dywanowych, Drezno zostało doszczętnie zniszczone, a dziesiątki tysięcy ludności cywilnej zginęło w wyniku tych nalotów. Bronisław Kazimowicz po wojnie wyjechał w okolice Częstochowy, tam się ożenił i mieszkał przez jakiś czas. Potem wyjechał na zachód i tam już pozostał do końca życia.
Pani Henryka dosyć dobrze pamięta ten moment, kiedy Sowieci napadli na Polskę 17 września 1939 roku. Miała wtedy wprawdzie dopiero 9 lat, ale utkwiło jej w pamięci szczególnie to, że byli bardzo butni i pewni siebie. Zawsze powtarzali, że przybyli tutaj, aby „ oswobodzić uciśniony naród ukraiński od polskich panów i ciemiężców”. Moja rozmówczyni pamięta też dobrze, gdy nasze wojska, a zwłaszcza dowództwo chciało ewakuować się do Rumunii. Jechali całą kolumną na południe, ale nie wiedzieli, że są obserwowani ze szczytu pobliskiego wzgórza przez sowiecki patrol. Gdy tylko Polacy wjechali do wąwozu, który był poniżej Janowa, to z drugiej strony pojawił się duży oddział sowiecki, który zagrodził im drogę. Zaskoczenie było kompletne, a poza tym wojsko miało rozkazy, aby nie walczyć z Rosjanami. Zostali wszyscy wzięci do niewoli. Oficerowie zostali wywiezieni do któregoś z obozów w Ostaszkowie lub Charkowie, a co stało się z żołnierzami, tego moja rozmówczyni już nie wiedziała.
Pani Henryka opowiada, jak poprzez swoją wrodzoną intuicję uniknęła deportacji na roboty do Niemiec. Pamięta, że którejś niedzieli była na mszy w miejscowym kościele. Coś jej jednak mówiło, żeby wyjść wcześniej z kościoła. Gdy tylko z niego wyszła, to zobaczyła na własne oczy, jak po kilku minutach kościół został otoczony przez kordon niemieckiego wojska. Z tyłu stało kilka ciężarówek. Do nich zaczęto ładować ludzi prosto z kościoła. Większość z tych osób trafiła na roboty w różne rejony Niemiec. Pani Henryka dowiedziała się później od znajomych, że niektórzy ludzie z tej grupy zdołali uciec, ale było to zaledwie kilka osób. Okazało się, ze przy tej łapance zatrzymano ponad 40 osób. Gdy pani Henryka przybiegła zdyszana do domu, to jej matka była zdziwiona, że przyszła tak szybko z kościoła. Wówczas ona opowiedziała jej czego była świadkiem.
Niemcy często robili rewizje w domach. Szukali, czy nie ma w domu nielegalnie ubitych świń. Za taki ubój wywozili na roboty, lub wsadzali do więzienia, a nawet wywozili do obozu koncentracyjnego. Ogólnie w czasie okupacji hitlerowskiej żyło się bardzo ciężko, brakowało prawie wszystkiego- nafty, zapałek, żywności, ubrań.
W Janowie pani Henryka chodziła do szkoły z bratem pani Jarockiej ze Smolna, a także z panem Zbaraszczukiem, z którym znała się dosyć dobrze. Mieszkała od niego wprawdzie dosyć daleko, ale utrzymywali ze sobą kontakty, gdyż znali się ze szkoły, do której razem chodzili. Z opisu mojej rozmówczyni wynika, że Janów był bardzo ładnym miasteczkiem- pięknie położony nad rzeką Seret, na kilku wzgórzach prezentował się wyjątkowo malowniczo. Były tam cztery mosty.
Rodzice pani Kazimowicz mieli nieduże, dwuhektarowe gospodarstwo, ale pomimo tego i tak było co robić w gospodarstwie i w samym domu. Nie było kiedyś tylu maszyn, co dzisiaj. Ale żyło się jakoś inaczej, swobodniej, może trochę wolniej i biedniej, ale ludzie nie narzekali. Pani Henryka twierdzi, że ukraińskie represje nie dotknęły osobiście jej rodziny, czy bliskich, ale słyszała i wiedziała o przypadkach mordowania Polaków, którzy mieszkali na peryferiach Janowa, czy okolicznych wiosek, licznie rozsianych w pobliżu. Przypomina sobie porwanie nauczyciela historii z jej szkoły, który został zamordowany w pobliskim lesie. Słyszała też, że na plebanii podobno mąż Ukrainiec zamordował żonę- Polkę. Takie były wtedy okrutne próby lojalności stosowane przez Ukraińców. Nawet, gdy ktoś z Ukraińców miał w rodzinie Polaków, to miał rozkaz ich zabić. Nie zawsze jednak dochodziło do aktów zbrodni, nieraz bywało tak, że wystarczyło samo ostrzeżenie przed śmiercią i wówczas zagrożone polskie rodziny uciekały . Takie to wtedy były straszne czasy i ludzie często musieli uciekać w nocy do lasu, aby uniknąć śmierci z rąk swych nieraz sąsiadów i znajomych, ale Ukraińców.
Pani Kazimowicz pamięta, że wyjeżdżała wraz z rodziną z Janowa w październiku 1945 roku, a przyjechali do Smolna Wielkiego dopiero 18 listopada . Jechali, jak się okazało prawie siedem tygodni ! Pani Henryka podkreśla, że tamta podróż była bardzo męcząca. Przez długi czas jechali w odkrytych wagonach tzw. lorach. Dopiero gdzieś od połowy drogi przeładowali się do innego transportu, gdzie były wagony kryte.
Gdy przyjechali na zachód, to już wcześniej ich ojciec zajął dom w Ostrzycach i tam zamieszkali. Na początku było im bardzo ciężko, tak jak i innym, którzy w tym czasie przyjechali z tamtych terenów. Na początku był ogromny chaos, niepewność jutra i tymczasowość.




















Tak mniej więcej wyglądała sytuacja na początku, tuż po przyjeździe na Ziemie Zachodnie.

Na początku mieli tylko jedną krowę, kilka prosiąt i trochę drobiu. Jednak później, dzięki pomocy państwa i innych ludzi dobrej woli, doprowadzili swój dom do takiego stanu, aby można było w nim w miarę możliwości, normalnie mieszkać. I tak, z roku na rok zaczęło im się żyć coraz lepiej, Nie było to może to samo, co przed wojną na wschodzie, ale mogli żyć normalnie. Pani Henryka mieszkała w Ostrzycach do 1947 roku, kiedy to wyszła za mąż za Jana Kazimowicza. Od tamtej też pory zamieszkała w Smolnie Wielkim. Początkowo zamieszkali z mężem w obecnym domu państwa Grochalskich, a w tym domu, gdzie mieszkają teraz, mieszkali państwo Burdziejowie. Dopiero po kilku latach wprowadzili się do tego domu, gdzie mieszkają teraz. Moja rozmówczyni wspomina, że za jej pamięci zostało rozebranych co najmniej kilkanaście domów, cześć z nich została spalona przez przebywających tu jeszcze Rosjan, a część przez grasujących tu często szabrowników z Wielkopolski. Takie to były wtedy czasy, że to, co wydawało się bezpańskie, traktowane było jako niczyje. Taki właśnie los spotkał tartak, domy leżące z dala od wsi, piece chlebowe i inne obiekty, które kiedyś tu były.
Moja rozmówczyni wspomina, że jeszcze kilkanaście lat temu odwiedziła ich pewna niemiecka rodzina, która tu kiedyś mieszkała . Zrobili trochę zdjęć, filmowali okolicę. Po jakimś czasie przysłali im zdjęcia wraz ze swym adresem. Mieszkali podobno w Berlinie. Niestety, okazało się, że był to jednorazowy kontakt z nimi.
Pani Kazimowicz powróciła na chwilę do samego wyjazdu z Janowa. Wyjeżdżali z Trembowli- dużego miasta powiatowego. Wzięli ze sobą jedną krowę, kozę, trochę zboża i innych najbardziej potrzebnych rzeczy. W jednym wagonie jechały cztery rodziny- ich rodzina, rodziny Czekańskich, Rybickich i jeszcze jedna rodzina, których nazwiska w tej chwili nie pamięta. Co jakiś czas zatrzymywali się nawet na kilka dni w niektórych miejscowościach. Jechali z księdzem, który niestety, zmarł po drodze. Znów musieli zatrzymać się na kilka dni, aby go godnie pochować. I tak męczyli się, jadąc przez prawie 7 tygodni. Mąż pani Henryki – Jan, pochodził z okolic Stanisławowa. Był od niej o kilka lat starszy. W czasie wojny walczył w kampanii wrześniowej. Później był na zsyłce na Syberii aż za Uralem. Mieszkał tam wraz z innymi nieszczęśnikami w ziemiance, musiał pracować w nieludzkich warunkach, wiele tam wycierpiał. Później, gdy zaczęła się formować 1 Armia Wojska Polskiego to wstąpił do niej. Przeszedł cały front aż do Berlina. Przez wiele lat pracował na kolei. Mieli w Smolnie nieduże gospodarstwo rolne, które oboje prowadzili. Niestety, od wielu lat pan Jan już nie żyje. Pani Kazimowicz mieszka teraz tylko z najmłodszym synem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz